Dżentelmen, który w latach sześćdziesiątych raczył był grzecznie zapytać miejscowych czy przypadkiem aby jest w wojewódzkiej metropolii, do jakiej służbowo zjechał, jakieś nocne życie, otrzymał natychmiast szczegółową i precyzyjną zarazem odpowiedź. Że i owszem. Tyle tylko, że ją akurat w tym momencie, znaczy panienkę swobodnych obyczajów, zęby pierońsko bolą. I z damsko – męskich rozrywek tym razem nici.
Przed laty kielecki, damski półświatek był równie przaśny, co siermiężny. Nie na darmo miasto, które rozsiadło się w dolinie siedmiu wzgórz, określano przecież w Polsce jako wojewódzką wieś. Przez całe dekady i stulecia, jeżeli już coś się w Kielcach zmieniało, to najwyżej daty w kalendarzu. Bo zawsze było identycznie, czyli tak samo jak przed tygodniem, miesiącem, rokiem. Beznadziejnie, bez lepszych widoków na przyszłość.
Najpopularniejsza przez całe lata i najbardziej wzięta, bo przecież jedyna, kielecka nocna ćma o przezwisku Helka Rokoko na łów wychodziła tylko w egipskich ciemnościach. Bowiem nie tylko w pełnym świetle, ale nawet przy mdłej poświacie lamp jarzeniowych, na swoje wątpliwe wdzięki nie skusiłaby nawet kompletnie pijanego i w dodatku niewidomego adoratora. Klient się trafiał, ale sporadycznie, nasza bohaterka klepała więc kompletną biedę. Przemykała chyłkiem obrzeżami, zakładała sidła, ale zwierzyna w zastawione chytrze wnyki jakoś nie wpadała.
W czasach realnego socjalizmu jedynej, przez długie dekady, reprezentantce płatnej miłości, przybyły konkurentki. Amatorki łatwego chleba – podobnie jak nestorka fachu – reprezentowały jednak poziom odległy o całe lata świetlne od przyzwoitego. Fakt, że jednak istniały i funkcjonowały w mieście nad Silnicą, wynikał z faktu, że jak jest podaż, to i chętny się kiedyś znajdzie. Piekara, Bardotka z Prostej, Gina, Iwona, Chuda śmierć, Łopata, czy Kruszyna, zarzucały na potencjalnych klientów sieci już nie po bramach, czy w zagajnikach na Stadionie, ale w pierwszorzędnych lokalach, które w epoce Gierka kociły się niczym króliki..
Kieleckie panienki upodobały sobie szczególnie trzy, usytuowane w ścisłym centrum miasta, lokale. Ekskluzywną restaurację „Bristol” oraz dwie kawiarnie, które poza mokką serwowały tanie wina. Koleżanki po fachu pojawiały się zwykle koło południa w tym samym kącie w „Kolorowej” przy pryncypalnej ulicy, albo rozsiadały elegancko przy stoliku w „Staromiejskiej”. Wymalowane wyzywająco, utapirowane, odziane kuso i na dodatek skropione wodą toaletową „Być może”. Były i cierpliwie czekały na adoratorów. Popalały papierosy, plotkowały, strzelały ślepiami. Bywało, że całymi dniami sieci były puste. Od czasu do czasu interes kręcił się jednak, jak koło fortuny w popularnym teleturnieju.
Miasto długo komentowało wyczyn jednej z dam, która swoim temperamentem popisała się kiedyś w kawiarni hotelu „Centralny”. Nie wiadomo za bardzo czy znudzona życiem czy może zdegustowana wyjątkowo marnym poziomem popisu artystycznego zaangażowanej przez samą „Estradę” zawodowej striptizerki, wyskoczyła na parkiet. Z okrzykiem:
ja mam lepsze cycki niż ona.
Zerwała przez głowę kusy sweterek i pokazała uradowanej publiczności swoje walory. Rzeczywiście posiadała lepsze. „Kruszyna” nosiła stanik z miseczką o nazwie dziesiątej litery alfabetu, a w biuście posiadała – bagatela – co najmniej 120 centymetrów.
W dobie przemian politycznych, gdy to, co nie było zabronione, stało się z dnia na dzień dozwolone, świat kompletnie zawirował. I doszczętnie zwariował. W Kielcach, na Białogonie, pojawiła się jaskółka o poetyckiej nazwie „Aleksis”. Można tam było – podobno – podziwiać taneczne popisy fordanserek z importu. Tak przynajmniej twierdził dzielny reporter lokalnej gazet.
Właściciele lokalu przy ulicy Krakowskiej specjalnie zaprosili go na jeden wieczór z atrakcyjnymi tancerkami. Ugoszczony chłopaczyna niewiele co prawda z upojnego wieczoru zapamiętał, ale kilkanaście zdjęć artystycznych wygibasów do entuzjastycznego tekstu o kunszcie i talencie artystycznym, jaki następnego dnia, już na trzeźwo wystukał na maszynie do pisania, dołączył. Bił się przy tym w piersi kułakiem, aż dudniło w całej redakcji, że wszystko jest eleganckie, na poziomie. I oczywiście sprowadzone jedynie do zmysłowego tańca. Żadnych za przeproszeniem zbliżeń, dybania na niewinność nie ma, bo przez trzy godziny, niczego takiego co rozbudzałoby żądze, nie zauważył. W żadnym wypadku! Sam kunszt i artyzm choreograficzny mu zaprezentowano.
Artykuł na szczęście się nie ukazał, bo przecież bardziej doświadczeni od młokosa redaktorzy, nie tylko czuli pismo nosem, ale doskonale wiedzieli, gdzie leżą konfitury, i co się w domku ozdobionym kolorowym, migającym niczym perskie oko neonem, wyprawia. Co wcale nie przeszkodziło, by interes kręcił się w najlepsze przez długie lata.
Z czasem nastąpił jednak upadek. Katastrofę przeniesionej w inny kąt miasta agencji, zakończyła rozprawa przed może nierychliwym, ale sprawiedliwym sądem. Na koniec całej afery ogłoszono bowiem wcale niepobłażliwe wyroki.
Zobacz koniecznie inne teksty Ryszarda Biskupa
Autor: Ryszard Biskup
Kielczanin, dziennikarz, fotoreporter, podróżnik, regionalista i historyk. Przez ponad ćwierć wieku związany z dziennikiem „Słowo Ludu”. Laureat kilkudziesięciu dziennikarskich konkursów. Od wielu lat przewodnik turystyczny oraz licencjonowany pilot wycieczek zagranicznych. Autor wielu artykułów naukowych i książek.