Przez najlepszą kielecką – bo przecież przez długie lata jedyną – redakcję przetoczył się cały tabun ludzi barwnych i niezwykłych. Niekoniecznie takich, którzy w pocie czoła gryźli ołówki, szukając tematu do pisania. W budynku przy placu Obrońców Stalingradu pracowało wielu ludzi, bez których codzienne życie jest szare i nudne. Od portierów i od gońców przez sekretarki po redakcyjnych kierowców.
Choćby taki pan Józek. Szofer – legenda, o którego wyczynach i przygodach zostanie napisana kiedyś gruba książka. „Magister” Staszek, który z czasem odkrył w sobie duszę artysty. Zaczął więc służbowym „canonem” pstrykać zdjęcia konkurując – skutecznie zresztą – z redakcyjnymi fotoreporterami. Bowiem zdjęcia, jakie kierowca przywoził ze służbowych wyjazdów, zaprzyjaźniony redaktor zwykle umieszczał na szpaltach. Albo dajmy na to Maniek, który mawiał, że „bez gwiazdy nie ma jazdy”. Nade wszytko w życiu uwielbiał on powozić „mercedesem”. Co z tego, że służbowo dysponował redakcyjną czarną „wołgą”. Tym autem kierował wyłącznie po mieście. W delegacje za Kielce wyjeżdżał zawsze i wyłącznie tylko swoim prywatnym samochodem. Marki „mercedes” oczywiście, bo jakże inaczej?
Jednak wszystkich pracowników technicznego zaplecza przebijał trzeźwym spojrzeniem na siermiężną rzeczywistość konserwator. Nigdy nikt nie doszedł, jakie pan Henio posiadał kwalifikacje zawodowe, co naprawdę potrafił i do czego się – tak na serio – nadawał. Zmieniali się dyrektorzy, redaktorzy naczelni, sekretarze redakcji. Odchodzili i przychodzili reporterzy, a Henio w redakcji był. Zawsze na swoim miejscu, w zawalonym rupieciami kantorku, przy drzwiach wejściowych. Człowiek instytucja: trwał, istniał zawsze. Kiedyś tam, podczas zimowej zamieci w dziale ekonomicznym redakcji rozsypał się z brzękiem lufcik. Konserwator przytargał całą ogromną taflę szkła, taką dwa na dwa metry. Przed robotą usiadł za biurkiem, pomyślał, zsunął na potylicę beret. Zapalił papierosa, wypił podsuniętą przez zmarzniętą na kość Elę Wikło kawę, znowu zapalił. Siorbnął z kolejnej szklanki łyk herbaty i wziął się wreszcie do dzieła. Dociął szkło na wymiar. Za małe, wypadło z ramy na podłogę z brzękiem. To jeszcze raz przyciął materiał, ale tym razem za szeroko. No to przyciął ponownie i znowu źle. Potem znowu i jeszcze raz nie tak, jeszcze, jeszcze i jeszcze… Po czterech godzinach roboty wyszło, że cała tafla, jaką przydźwigał do redakcyjnego pokoju, zniknęła jak sen. Na blacie piętrzył się za to stos dwunastu elegancko dociętych diamentem, ale zdecydowanie za małych (albo za dużych) do wprawienia w ramkę kawałków szyby. Henio podrapał się po łepetynie, poprosił o nożyczki, elegancko wyciął z kartonowej teczki na dokumenty pasującą do dziury łatę, do okiennej ramy przypiął papier pinezkami. Zrobione. Gdy w drzwiach działu miejskiego wyleciał zatrzask w drzwiach, pan Henio usterkę usunął błyskawicznie. Po prostu przykleił cały zamek zwykłym kitem (silikonu w tamtych latach jeszcze nie było).
Swego czasu redaktor K. kupił w „desie” zabytkowe antyczne, ale z drobnym felerem, biurko. Z drewnianych prowadnic wypadała jedna z szuflad. Naprawę mebla zlecił panu Heniowi, który ochoczo chwycił torbę z narzędziami i popędził do mieszkania pryncypała. Po paru godzinach harówki, zameldował uprzejmie, że „szuflada już nie wylata”. Przez kilka następnych dni nasz kolega klął w żywy kamień. Pan Niutek szufladę przybił bowiem do mebla czterema solidnymi gwoździami. Przez blat…
Redakcyjny kierowca w „Słowie Ludu”, Józek powoził redaktorów po polach i bezdrożach regionu dużym fiatem. Tajemnicą poliszynela było, że to nonkonformista. Miał absolutnie koło pióra nie tylko znaki, ale i jakiekolwiek przepisy ruchu drogowego. Jeździł jak szatan, znał wszystkich w całym województwie, a jeżeli – przez przypadek jakiś lokalny dygnitarz był dla szofera postacią anonimową, to można było się zakładać o każde pieniądze, że po pierwszym spotkaniu i wymianie grzecznościowych zwrotów panowie zostaną serdecznymi przyjaciółmi. Józek miał takie widzimisię, że całkiem nieświadomie, od niechcenia w każdym zdaniu, jakie wypowiadał, przestawiał sylaby.
– Mnie to naród lubi, bo ja jezdem równo zważony – twierdził wyjawiając młodym adeptom dziennikarstwa tajemnice swojej popularności.
Najpiękniejszą „voltę” odwalił jednak w Starachowicach. Do Fabryki Samochodów Ciężarowych zawiózł na wywiad z naczelnym dyrektorem fabryki Tadzia Bartosza. Redaktor był postury mikrej, odzianej w mroźną zimę w chudy ortalionowy płaszczyk bez podszewki. Józek zaś, paradował zawsze w eleganckiej podbitej barankiem szubie. Podjechali z warkotem silnika pod biurowiec, obydwaj wparowali do sekretariatu, pierwszy kierowca, za nim redaktor. Naczelnik wyciągnął rękę na powitanie, a Józek bez wahania wypalił:
– No i co dyrechtorze? Jak tam u was z kumulacją, co?
– No, trzeba wam wiecie, powiedzieć, że ja od razu wiedziałem, że wy mnie redaktorze, o to akurat zapytacie – westchnął szef FSC.
Zasiedli w gabinecie, Tadzio wyjął notes, dyrektor się gęsto tłumaczył. Gdy na chwilę zamilkł, natychmiast atakował kierowca.
– A kooperanty, jak się wam tam spisujo ? Mocie z niemi pod górkę?
Na czole dyrektora pojawiły się krople potu, ale na pytanie odpowiedział.
– Z zamiennymi częściami do „starów” jak se radzita? – indagował rozmówca, a dyrektor się pocił i mamrotał, a skulony na krzesełku redaktor w ortalionie skrzętnie notował odpowiedzi.
Po godzinie obydwaj opuścili gościnny gabinet. Redaktor Tadeusz nie zadał ani jednego pytania, cały wywiad przeprowadził kierowca! Zasiedli w samochodzie, zaskoczył silnik, a rozgrzany incydentem szofer popatrzył z góry na swojego pasażera. „Ależem mu bobru zadoł, nie? Ani zipnął, jakżem go wziun w krzyżówkowy ogień. Tylko mi tera dobrze weźmij i toto wszystko com żem ustalił, akuratnie napisz” – rozkazał redaktorowi.
Autor: Ryszard Biskup
Kielczanin, dziennikarz, fotoreporter, podróżnik, regionalista i historyk. Przez ponad ćwierć wieku związany z dziennikiem „Słowo Ludu”. Laureat kilkudziesięciu dziennikarskich konkursów. Od wielu lat przewodnik turystyczny oraz licencjonowany pilot wycieczek zagranicznych. Autor wielu artykułów naukowych i książek.