Trudno to sobie wyobrazić, ale były takie czasy, że nikt nie słyszał o youtubie, mp3. A bywało, że nawet o radioodbiorniku z zakresem UKF. Co wcale nie oznacza, że nie było fanów muzyki. Może niekoniecznie od razu na wysokim poziomie, ale takiej lekkiej, miłej i przyjemnej.
Hitów słuchano zawsze namiętnie i bez żadnego skrępowania. Co prawda, poważni niczym pogrzeb w styczniowej śnieżycy, uzbrojeni w uczone leksykony i podpierający każde napisane na papierze zdanie stosownym odsyłaczem do źródłowego przypisu nudziarze, podniosą zaraz krzyk. Że to wszystko idiotyczne zmyślenia, bzdura i wierutne kłamstwo… Kto by tam jednak zwracał uwagę na piski tępych niczym obuch siekiery matołków…
Kanałów transmisyjnych zakazanej, nieobecnej w radiowych programach rockowej, dobre pół wieku temu, muzyki oficjalnie nie było. Ale przecież na każdej prywatce, towarzyskim spotkaniu, w każdym domu huczały hity. I to takie, które ledwo kilka dni temu pojawiły się na listach przebojów w Stanach, Anglii. Albo w jak się to dzisiaj mawia, „kultowej”, nadawanej w niemiłosiernie zagłuszanej, na falach krótkich, audycji radia Luxemburg „Randez-vous o szóstej dziesięć”.
Wszystko za sprawą prywatnej, nielegalnej, ale błyskawicznej i masowej produkcji dźwiękowych pocztówek.
W Kielcach lat sześćdziesiątych takie rarytasy produkowano na wytłaczarkach zaledwie w dwóch miejscach. W dostawionych za sklepem „Ludwika” pawilonach przy ulicy Staszica oraz w prymitywnej linii uruchomionej przez spółdzielnię „Chemiplastyka”, w budzie usytuowanej naprzeciwko klubu MPiK przy ulicy Rewolucji Październikowej. Zwyczajna kartka pocztowa, z przyciętym tępą gilotyną i naklejonym na awersie kawałku plastiku z odciśniętą rylcem ścieżką dźwiękową. Jakość była koszmarna, ale chociaż zgrzytało i charczało na potęgę, to jednak grało! Wystarczyło takie cudo położyć na talerzu adaptera „Bambino”, ustawić pokrętło na 45 obrotów i wio, aż się szyby trzęsły w oknach. Jak śpiewał Perfect:
…pocztówkowy szał, każdy z nas ich pięćset miał, zamiast nowej pary dżins…
Po kilku latach produkcję dźwiękowej galanterii przejęli zdecydowanie lepiej wyposażeni w profesjonalny sprzęt goście spod Warszawy. Co sprawiło, że prowincjonalne tłocznie, w tym obydwie kieleckie, splajtowały. Pocztówki rozpłynęły się niczym złoty sen, w to miejsce pojawiły się bardziej trwałe i eleganckie plastyki. Na kolorowym, tłoczonym zdecydowanie staranniej tworzywie nagrywano teraz po dwa muzyczne kawałki. Handel nagraniami też został ucywilizowany. Płytki pocztówkowe melomani kupowali stercząc czasem w tasiemcowej kolejce przed okratowanymi drzwiami „Śmietnika”. Kiosku ze wszystkim i niczym usytuowanego na Sienkiewicza, obok siedziby filharmonii.
Oferta handlowa kieleckiego „Śmietnika”, budy dwa na trzy metry wciśniętej kolanem w pierzeję budynków w samym centrum miasta, przy pryncypalnej ulicy, to arkusz szarego papieru, na którym właściciel sklepiku nagryzmolił tytuły utworów. Albo, o ile miał akurat taki kaprys, tylko same nazwy zespołów muzycznych. Po co miał się silić na więcej? Każdy przecież doskonale wiedział jakie kawałki wykrzykują do mikrofonów sali koncertowej w dalekiej Anglii ci wszyscy bitelsi, rollingstonsi, szedowsi, animalsi czy jacyś jeszcze inni showmani, których nazwy przyprószył na zawsze czas.
Tak więc, na wybrudzonej tysiącami spoconych łap, wymiętej kartce tytuły utworów, albo tylko nazwy zespołów. Zachęcały amatorów dobrej muzyki do wysupłania z kieszeni głupich dwudziestu złotych. Za jedną płytkę z najnowszymi hitami.
Nota bene „śmietnik” do dzisiaj przy ulicy Sienkiewicza funkcjonuje w najlepsze. Prowadzi działalność handlową, ale nagrań przebojów ekscytujących publiczność nie oferuje. Sklepik wegetuje. Potomek dawnych pionierów siermiężnego przemysłu fonograficznego sprzed lat oferuje publiczności wyłożone w tych samych co przed półwieczem regałach portfele, piteraliki, jakąś sami diabli wiedzą komu potrzebną galanterię. Sam właściciel tego sezamu, więcej czasu niż za ladą swojego szańca spędza spacerując noga za nogą po kieleckim deptaku. Dwa kroki w lewo, cztery w prawo, a potem odwrotnie.
Niestety, nie pamiętam ile przechowywałem w kartonowym pudle po butach tych dźwiękowych pocztówek. Dużo, bardzo dużo. Pamiętam za to doskonale tą pierwszą, kupioną za złotówki ze sprzedanych w skupie u pana Szponta na Krakowskiej, butelek. To była wywrzeszczana przez Pata Bonne’a piosenka o najszybszej na świecie meksykańskiej myszy „Speedy Gonzales”. Przed wywieszonym w lufciku okna głośniku gramofonu „Bambino” kucała wtedy nabożnie czereda wszystkich chłopaków z podwórka.
Pierwszy pop rockowy polski longplay nagrany w tłoczni warszawskiej „Muzy” przez ansambl The Original London Beat takich emocji już nie budził. Podobnie zresztą jak płyty „Niebiesko-czarnych” czy składanka „Czerwonych Gitar” z hitami „Nie zadzieraj nosa” czy „Historią jednej znajomości”. Ze wszystkimi melomanami z Rogatki tylko wzruszaliśmy ramionami, gdy w oknie „Estrady” przy Sienkiewicza pani Irena Ganowa osobiście wywiesiła w połowie lat sześćdziesiątych reklamujący występ „Czerwonych gitar” szarobury afisz z obrazoburczym – mój dobry Boże! – wypisanym rozlanymi plakatówką kulfonami przesłaniem:
Gramy i śpiewamy najgłośniej w Polsce!
Ale na pierwszy koncert zespołu z Wybrzeża, do sali kina „Robotnik” w WDK-u, a jakże poszliśmy, jak najbardziej. Bez biletów, przejściem obok pracowni modelarskich, przez toalety, na balkon.
Na tym samym adapterze, jedynym w całej kamienicy na Krakowskiej Rogatce, „Bambino”, tłukłem do znudzenia ballady Boba Dylana. Z kupionego za ciężkie pieniądze w komisie winylu. Na poezję, wieczory przy świecach, jamboree zlatywały jak wygłodniałe muchy do plastra miodu panienki. Ze wszystkich okolicznych szkół: geologa, ekonomika, budowlanki, chemika…
Zobacz inne opowieści Ryszarda Biskupa z cyklu „Spacerkiem po mieście”.
Autor: Ryszard Biskup
Kielczanin, dziennikarz, fotoreporter, podróżnik, regionalista i historyk. Przez ponad ćwierć wieku związany z dziennikiem „Słowo Ludu”. Laureat kilkudziesięciu dziennikarskich konkursów. Od wielu lat przewodnik turystyczny oraz licencjonowany pilot wycieczek zagranicznych. Autor wielu artykułów naukowych i książek.