Przez długie lata wszystkie prasowe redakcje kieleckich gazet mieściły się w jednym budynku. W wybudowanych w 1873 roku, na zlecenie magistratu, przez Chaskiela Landau z Chęcin, halach targowych.
Lewą pierzeję zajmowała Robotnicza Spółdzielnia Wydawnicza Prasa-Książka-Ruch Kieleckie Wydawnictwo Prasowe w Kielcach (wydawca „Słowa Ludu”) z dyrektorem Józefem Modzelewskim, cudowną sekretarką Wandzią i piękną, jak sen, Moniką Rybką. Pierwszy pokój od strony placu zajmował dział rolny dowodzony przez Mariana Rynkowskiego, potem był dział partyjny z wnuczkiem Lenina (jak sam o sobie w przypływie fantazji mawiał) Bogusławem Morawskim, kadry kierowane przez Marysię Pragową i najbardziej na świecie kulturalny dział rządzony rozważnie, chociaż z fantazją, przez Staszka Mijasa. Na parterze: biuro ogłoszeń kierowniczki Mirki Nowakowej, w sąsiednim pokoju, z przeszklonym kantorkiem finanse i kasjerka z listą płac, Irenka Żelazny.
Latem 1982 roku, w czasach stanu wojennego, stałem w tym ciasnym pomieszczeniu w kolejce do kasy z uczonym etykiem z kieleckiej uczelni. Profesor kilka miesięcy wcześniej, w styczniu, obsobaczył mnie jak burą sukę, że nie rzuciłem pracy w „Słowie Ludu”.
– Nie powinieneś pracować dla komuchów, powinieneś się zwolnić i znaleźć sobie jakieś inne zajęcie, możesz ulice zamiatać, możesz nająć się na dozorcę. Poprzez pracę w tej nieuczciwej bandzie firmujesz reżim – wykładał swoje poglądy w „Sołtykach”.
Teraz, w maju, sterczeliśmy obaj w tej samej kolejce po wypłatę honorariów. Nie zmieszał się wcale.
– Ja tylko biorę zapłatę za swoje felietony – wyjaśnił uczony mąż, bez żenady przeliczając banknoty.
Za kasą był dział młodzieżowy z Elką Wikło, Heńkiem Kawiorskim i Arkiem Jaroszem. Ostatni pokój to gniazdo os – ekonomia z kierownikiem Staszkiem Berusem, kobrą w miodzie Jadwigą Karolczakową, mistrzem Wieśkiem Barańskim, Anką Krawiecką i moją skromną osobą.
Za bramą budynku piętro zajmowali dziennikarze „Echa Dnia”, na dole natomiast umieściło się ścisłe kierownictwo „Słowa Ludu”. W pierwszym pokoju zastępcy naczelnego: najpierw ostra jak brzytwa Anka Orlicka, potem łagodny niczym gołąbek, ale z piekielnie wyrafinowanym poczuciem humoru, Tadeusz Maryniak. Tadzik do atletów nie należał, wzrostem nie imponował. Naczelny redaktor Bronisław Zapała, jeżeli chodzi o wzrost, też olbrzymem nie był absolutnie. Mierzył dokładnie 160 centymetrów, ale w czapce. Tadeusz jest natomiast dokładnie o trzy centymetry niższy, co naczelny od czasu do czasu ze zrozumiałą dumą, iż może przynajmniej na jednego ze swoich pracowników popatrzeć z góry, podkreślał.
Sekretariatem i gońcami zarządzała twardą, chociaż szykownie upierścioną rączką Irenka Kupczyk. Wbrew urzędowej nomenklaturze redakcyjny goniec nigdy nigdzie nie chodził pieszo. To było zawsze panisko, które z miejsca na miejsce, przemieszczało się służbowymi „wołgami” albo „fiatami”. Z papierami, fakturami, komunikatami, z materiałami do drukarni.
Newralgiczne stanowisko było jednak obarczone jakimś wirusem. Co do pracy zgodziła się przypadkiem jakaś młoda i atrakcyjna panienka, nie było siły – po kilku miesiącach zgłaszała, że jest akurat, niespodzianie, niestety, ale w stanie błogosławionym. Co skutkowało najpierw lekarskim zwolnieniem, później przyjęciem na zastępstwo kolejnej panienki, która – ależ tak i oczywiście – niestety po kilku miesiącach oświadczała, że niespodziewanie spodziewa się niewinnego dzieciątka. Takie bowiem było ryzyko zawodowe związane z odpowiedzialnymi obowiązkami i prestiżową funkcją…
Ostatnie dwa pokoje w budynku zajmował sekretariat redakcji, czyli robocze kierownictwo. Z genialnymi fachowcami w swoim fachu: z „córuniu weźmij no, nie pyskuj do majstra” Zbigniewem Nosalem, najwspanialszym z możliwych (doskonale wiem co piszę) kumplem, wielokrotnie wypróbowanym przyjacielem, życzliwym wszystkim ludziom nie tylko w Kielcach, Władkiem Grabką, Jurkiem Kozerą i redagującym weekendowe wydanie Karolem Strugiem.
Każdy w swoim życiu spotyka idiotów, kretynów, durnych (niepotrzebne skreślić). Albo przemądrzałych baranów. Nie daj boże jak głupek zostaje Twoim przełożonym. Gdy kiedyś w reportażu o wędrującym beztrosko przez Polskę z workiem na plecach włóczędze, określiłem wagabundę jako burłaka, mój ówczesny bezpośredni przełożony zapalił się z wściekłości niczym wysuszone polano. Wmawiał mi z głębokim, podyktowanym na dodatek przez zajmowane akurat służbowe stanowisko przekonaniem, że takiego słowa, tzn. burłak, nie ma. W dodatku nie będzie nigdy. Bo on, ten arbiter, zastępca redaktora naczelnego, solidnie wyszkolony na kieleckiej politechnice i wyszlifowany dodatkowo na półrocznym kursie partyjnym nie byle gdzie bo w samej Moskwie, o jakichś tam burłakach, nigdy nie słyszał. A jak go nie uczono, nie informowano, nie wbito do łepetyny – to znaczy, że tych całych, jak im tam – burłaków nie ma. Nie było nigdy i nie będzie! Bo on, mój kierownik wie lepiej niż ja. Jest przecież o tym aksjomacie święcie przekonany. Pewny, wszak wyszkolony jak należy, solidnie.
– W końcu to ja jestem twoim przełożonym i twoją władzą, nie ty moją, tylko ja tu rządzę, mam rację, bo ja decyduję! Wiem lepiej jakie słowa w języku naszym ojczystym figurują! – wydzierał się na pół redakcji.
Prawie cała zgromadzona załoga przymilnie potakiwała, bo wódz się pieklił. A jak szef zły to nigdy nie wiadomo, co mu tam jeszcze do głowy strzeli. Tylko jedna jedyna, jedna sprawiedliwa w tej czeredzie dziennikarka, Jolka Em. popatrzyła na sinego z gniewu decydenta z politowaniem i rozbawieniem.
– A weźże ty się nie kompromituj, chłopie – osadziła wreszcie furiata podsuwając mu pod nos reprodukcję olejnego obrazu Iliji Riepina „Burłacy na rzece Wołdze”.
Autor: Ryszard Biskup
Kielczanin, dziennikarz, fotoreporter, podróżnik, regionalista i historyk. Przez ponad ćwierć wieku związany z dziennikiem „Słowo Ludu”. Laureat kilkudziesięciu dziennikarskich konkursów. Od wielu lat przewodnik turystyczny oraz licencjonowany pilot wycieczek zagranicznych. Autor wielu artykułów naukowych i książek.