Miasto sprzed lat, miasto ze snu. Kielce odeszłe (jak się wydaje) całkowicie w niepamięć. Czasy odległe raptem o pół wieku. Głupie pięćdziesiąt lat, a jakby to wszystko było jeszcze wczoraj. Ale tak naprawdę to tak dawno, cała epoka.
Ślady tej przeszłości jeszcze są, tkwią w rzeczywistości, wbite bretnalami w pamięć pokolenia o którym z lekką ironią młodzi, dwudziesto – , trzedziesto – i, no góra czterdziostoletni mieszkańcy miasta nad Silnicą zwykli mawiać z lekką ironią w głosie dziadki, trochę pogardliwiej – stare dziadygi, które powinny już dawno umościć sobie, przygniecione kamienną płytą, kwatery na komunalnych cmentarzach. Obojętnie których. Ci zasiedziali nad Silnicą od pokoleń – na nekropoliach przy Ściegiennego, albo na Piaskach. Ci napływowi, którzy zostawili kości swoich przodków gdzieś tam w podkieleckich wioskach, siołach, osadach, miasteczkach – na Cedzynie.
To pokolenie młodych gniewnych i liczących czas wybijany przez kuranty zegara na katedralnej wieży, obywatele z deweloperskich bloków, osiedli Czarnowa, Ślichowic, Dalni, czy kolonii jednorodzinnych sadyb, postrzegają miasto przez pryzmat handlowych galerii, marketów „lidla”, „biedronki”, „żabki”, wyludnionej i pustej niczym kieszeń żebraka pryncypalnej ulicy. W pośpiechu z jakim biegną przez życie, w natłoku codziennej gonitwy nie dostrzegają zmian jakie niczym parowy walec przetoczyły się przez rodzinne – także dla nowych, przybyłych tutaj w ostatnich latach – miasto nad Silnicą, która tak naprawdę jest niczym innym jak strugą, strumieniem. Mocno na wyrost i nie wiadomo z jakiego powodu ochrzczoną rzeką.
Tamte, sprzed pół wieku miasto było tak małe, że – zdawać by się mogło – można było je chwycić w garść. Ucapić jedną rozcapierzoną dłonią. Z ludźmi, z wytyczonymi na chybił trafił ulicami, placami, krzyżówkami, fabrykami, mniej lub bardziej ważnymi urzędami, rachitycznymi kamienicami w centrum, ruderami skleconymi byle jak i ustawionymi bez elementarnego ładu architektonicznego. Z domami ozdobionymi płatami liszai odbitego od elewacji podłego, wapiennego tynku. Nie dziwota, że o tej pożal się Boże, jednej z siedemnastu wojewódzkich metropolii mówiono w Polsce z ironią i pogardą – wojewódzka wieś. To, że podobnie prezentowała się przez całe dziesięciolecia praktycznie cała Polska, większego znaczenia nie miało. Kielce – co ze wstydem trzeba przyznać nie były ani urodne, bogate, ani tym bardziej – jak się wydawało lokalnym patriotom – pępkiem świata, metropolią z marzeń. W czasach powszechnej bryndzy, i szarzyzny, bylejakości i realizmu nazwanego z przekąsem socjalistycznym wszystko było podobne, to niby z jakiego powodu miasto w kotlinie miało być inne? W centrum pasły się na trawniku krowy, na zapleczu jednopiętrowych domów, które bardziej niż kamienice przypominały bure rudery lokatorzy hodowali trzodę, w kojcach gdakały kury i gęgały kaczki, bardziej zapobiegliwi uprawiali ziemniaki, sadzili w zieleniakach warzywa. Na każdym z podwórek klecili z drewnianych dech drwalki, pakamery, składziki, w których przechowywano zwożony jesienią węgiel, sągi drewna do opalania w kaflowych piecach i do podkładania do ustawionych w kącie trzonów kuchennych nakrytych żelaznymi płytami z fajerkami. Drewutnie miał na swoim stanie każdy lokator, stawiał te nakryte smołowaną co dwa lata papą budy tak jak umiał. Bez kompletnego nadzoru budowlanego, bez urzędowych papierów, zbędnych formalności. Tam gdzie było wygodnie, gdzie popadnie, gdzie się komu podobało.
Zmiany – które wywołały oburzenie, złość, a przede wszystkim niedowierzanie i odrazę – przyszły na początku lat sześćdziesiątych. Ni z gruchy ni z Pietruchy, w ten świat anarchii budowlanej, wkroczyło nowe, bo ceglane. Administracja domu przy ulicy Świerczewskiego 43 (dzisiaj ulica nosi imię Jana Pawła II) piętrowe komórki na rupiecie wybudowała w 1962 roku. Wcześniej, tak jak wszędzie w Kielcach, całe zaplecze kamienicy usytuowanej tuż obok Wojewódzkiego Domu Kultury zagracone było z każdej strony drewutniami i pakamerami, w których lokatorzy trzymali wszystkie skarby świata. Drwalki ze smołowanych desek zniknęły w jeden tydzień. Robotnicy z budową uwinęli się w try miga i po trzech miesiącach już zorganizowano typową, solidnie zakropioną gorzałą, wiechę. Oczywista z zagrychą z salcesonu, pasztetowej i kiszonych ogórków. W klitkach, które teraz przydzielono mieszkańcom piętrowej kamienicy w centrum miasta, poza składzikiem węgla do kaflowych pieców w pokojach i trzonów kuchennych, dwaj lokatorzy trzymali stada gołębi pocztowych, jeden uruchomił warsztat mechaniczny, ktoś urządził garaż, w którym przetrzymywał pod kluczem cud techniki tamtych lat, motorower „ryś”. Zaradna gosposia urządziła kojec, w którym gęgały trzy gęsi i gdakały przeznaczone na niedzielne rosoły kury.
Ale olbrzymią zazdrość całej dzieciarni na podwórku wzbudzał (tak jak dawniej) pan Makarewicz, który był właścicielem aż trzech rowerów na prawdziwych francuskich gumach „Dunlop”. Jednoślady napędzane były nie pedałami, ale chytrymi, przykręconymi do tylnych kół miniaturowymi benzynowymi silniczkami. W przypływie dobrego humoru – a człowiek był to wyjątkowo życzliwy – na ramie tego cudu – przewoził po okolicy (całkowicie gratis i wyłącznie dla swojej przyjemności) dzieciaki z całej okolicy.
Autor: Ryszard Biskup
Kielczanin, dziennikarz, fotoreporter, podróżnik, regionalista i historyk. Przez ponad ćwierć wieku związany z dziennikiem „Słowo Ludu”. Laureat kilkudziesięciu dziennikarskich konkursów. Od wielu lat przewodnik turystyczny oraz licencjonowany pilot wycieczek zagranicznych. Autor wielu artykułów naukowych i książek.