Zanim na dobre zadomowiły się w kieleckich mieszkaniach odbiorniki telewizyjne, godziwą (i zarazem tanią) rozrywkę zapewniały cyrkowe przedstawienia. Kolorowe baraki, w których mieszkali artyści, pojawiały się w mieście z pierwszymi promieniami wiosny.
Najsampierw nad Silnicę kolebały się, ciągnięte przez pyrkoczącą i ziejącą iskrami z rury wydechowej, lory ekipy technicznej. Na plac położony w pobliżu torowiska, na błonia przy ulicy Waligóry, mniej więcej w tym miejscu, gdzie dzisiaj znajduje się wybudowana pod koniec lat sześćdziesiątych hala widowiskowo – sportowa, zwożono stalowe maszty, klatki na dzikiego zwierza, dechy i owalne elementy areny, paździerzowe, wymalowane we wszystkie kolory tęczy, płyty przydatne do montażu podium dla orkiestrantów. Na samym końcu, na rozdeptanej do imentu ziemi, lądował brezent charakterystycznego namiotu i elementy układanej błyskawicznie amfiteatralnej widowni.
Cyrk, który do Kielc zjeżdżał na przedstawienie, dzierżawił różne miejsca. Najczęściej ów wspomniany zajmował ni to plac, ni to łąkę przy ulicy Waligóry. Sporadycznie szapito rozkładano też w innych, wypatrzonych przez dyrektora cyrkowych trup, miejscach. W okolicy dołów Siekluckiego, czyli na przedpolu osiedla Kieleckiej Spółdzielni Mieszkaniowej, obok ostatnich bloków przy ulicy Marchlewskiego pod Kadzielnią. Przedstawienia oglądano także na placu, na którym milicjanci z wydziału ruchu drogowego uczyli sztubaków prawideł poruszania się po drogach i jezdniach, czyli przy parku na Plantach. Zdarzyło się też, że namiot wyrósł w czerwcu na łące, obok budowanych właśnie akademików Politechniki.
Raz cyrk usadowił się na wygonie Psich Górek, ale ta lokalizacja zbyt szczęśliwa nie była. W drugim dniu pobytu cyrkowców w Kielcach zerwała się wichura. Silna, bo jak wiadomo, w regionie zawsze piździ. Porywy były tak gwałtowne, że z trzaskiem pękły odciągi i zabezpieczające konstrukcję liny, namiot zwinął się w błyskawicznym tempie w sflaczały rulon, a publika z krzykiem i piskiem zwiała gdzie pieprz rośnie. Obyło się bez ofiar, ale katastrofa, do jakiej doszło, przez długie lata zaprzątała uwagę kielczan. Przecież nie od wczoraj wiadomo, że nic tak narodu nie ekscytuje, jak katastrofa i nieszczęście.
Jednak po tym wydarzeniu, ekipy techniczne rozważniej wybierały miejsce, w którym rozbijano obozowe miasteczko i ustawiano namiot. Od początku lat siedemdziesiątych, cyrkowe atrakcje podniecały kielczan w namiocie ustawionym na placu obok Urzędu Wojewódzkiego. Nieco później, do gabinetu wojewody dotarła informacja, że naród chichocze z uciechy, kpiąc z władzy w żywe oczy. Mówiono bowiem, że w Kielcach istnieje stały cyrk w najważniejszym urzędzie. Przyjezdny, amatorski, z tym profesjonalnym nie usiłuje nawet rywalizować. Jednym pociągnięciem dygnitarskiego pióra, artystów przepędzono z centrum na peryferie, na Szydłówek, na plac przy ulicy Klonowej.
Bez różnicy, gdzie ustawiono namiot i na jak długo zaplanowano pobyt na błoniach, rozrywka gwarantowana przez artystów zaspokajała apetyty. Nieważne, czy były to popisy żonglerów, gimnastyków, akrobatów, treserów dzikich zwierząt czy prestidigitatorów i szarlatanów. Publiczność gniotła się solidarnie na drewnianych ławkach, wyciągała w stronę areny szyje i śledziła z zapartym tchem każdy ruch artystów.
Najwięcej emocji przynosiły popisy zawieszonych pod kopułą linoskoczków i zapierające dech w piersiach pokazy mistrzów czarnej magii. Dwóch wystrojonych w kolorowe trykoty gości potrafiło na przykład wsadzić do drewnianej skrzyni asystentkę, przepiłować ogromną piłą pakę i objechać z dwoma rozczłonkowanymi połówkami arenę. Co prawda, po tej dekapitacji krew się nie lała, ale każdy widział, że panna została przykładnie poćwiartowana. Żywą i całą dziewicę, która w finale pojawiała się niedraśnięta, witała zawsze burza oklasków i owacja.
Podobny aplauz fetował mistrza, który ostrymi niczym brzytwa nożami rzucał w stojącą przed drewnianym brytem, roznegliżowaną, ale bez przesady, panienkę. Ostrza, wbijające się z charakterystycznym klapnięciem w płytę, igrającej z życiem asystentki, ani razu nie zraniły. Nie mniejsze emocje budzili zawsze treserzy, którzy bez obaw wpychali swoje głowy w rozdziawione na oścież paszcze lwów i bengalskich tygrysów.
Nagle, nie wiadomo kiedy i dlaczego ten świat rozrywki dla gawiedzi odszedł w zapomnienie, przepadł, stał się zwyczajnie passé. I chociaż co roku nad Silnicę zjeżdżają ekipy cyrkowe, to nie jest już ten klimat i smak, co onegdaj. Przecież artyści goszczą teraz w Kielcach dwa, góra przez trzy dni.
Autor: RYSZARD BISKUP
kielczanin, dziennikarz, fotoreporter, podróżnik, regionalista i historyk. Przez ponad ćwierć wieku związany z dziennikiem „Słowo Ludu”. Laureat kilkudziesięciu dziennikarskich konkursów. Od wielu lat przewodnik turystyczny oraz licencjonowany pilot wycieczek zagranicznych. Autor artykułów naukowych i książek. Współpracuje z 2 tygodnikiem kieleckim od początku istnienia gazety.