Spacerkiem po mieście: Magia dużego ekranu

15 lutego, 2022, autor: Ryszard Biskup

Dokładnie wiadomo – bo przysypana kurzem wspomnień przeszłość, sami diabli wiedzą jakim cudem, zachowała w tym przypadku datę – kiedy uruchomione zostało pierwsze kieleckie kino. Pewnie, że przed wojną, w dodatku tą nazwaną później Wielką, bo nikomu w Europie nie przyszło do głowy, że przez kontynent rozleje się kataklizm nie mający – mniemam jak na razie – precedensu.

W każdym razie w pierwszej dekadzie lutego 1910 roku, w kamienicy Kłodawskich, przy centralnej więc z konieczności pryncypalnej arterii miasta, amatorzy silnych wrażeń z zapartym tchem wlepiali ślepia w    zawieszone na stelażu prześcieradło, na którym pojawiły się żywe obrazy. Kino ochrzczone zgodnie z duchem epoki zresztą „Phenomen”, natychmiast podbiło serca i umysły mieszkańców prowincjonalnej osady. Interes był znakomity, wspólnicy inwestujący w nieznaną wcześniej rozrywkę rachowali zyski, tłumy na kolejne, sprowadzane nie tylko z Warszawy, ale i innych, bardziej niż Kielce znaczących miast carskiego imperium, waliły na kolejne seanse. Wszyscy siedzieli na twardych fantazyjnie giętych kalwaryjskich krzesłach, szurali zelówkami trzewików o podłogę. Usadowiony na podeście zbitym z desek taper stukał w klawisze pianina, to co mu akurat w duszy grało. Puszczonej w    ruch śniegowej kuli nie sposób było zatrzymać, kolejne sale, w których wyświetlano nieme, ale za to ruchome obrazy, kusiły amatorów filmu w uruchamianych lawinowo salach projekcyjnych. O co chodziło w wyświetlanych dramatach czy slapstickowych komediach, wszyscy się domyślali, bo przecież w tych pionierskich czasach filmy milczały niczym egipski sfinks.

Bohaterowie ekranu przemówili w Kielcach do zdziwionej i zaskoczonej publiczności dopiero po dwudziestu latach od premiery kina. W 1931 roku obraz „Głos serca” kokietował widownię charczącym dźwiękiem z zawieszonych na drutach głośników. Chociaż salek projekcyjnych, świetlic pojawiło się nad Silnicą tyle, że braknie palców od obydwu rąk by je zliczyć, to jednak za reprezentacyjne, najbardziej ulubione i kokietujące publiczność najciekawszym repertuarem uchodziły dwa. Położone w samym centrum „Czwartak” i „Palace”. W sali widowiskowej wybudowanego krótko przez wybuchem wojny, marmurowego pałacu na Krakowskiej Rogatce, czyli Domu Przysposobienia Wojskowego i Wychowania Fizycznego, iluzjon ustępował miejsca, jeżeli nie amatorskim przedstawieniom teatralnym, to zgodnie z politycznym sznytem państwowo-twórczym, manifestacjom.

Niemal natychmiast po tym, jak zakończyła się wojna – tym razem nazwana, zgodnie z matematycznym porządkiem i    liczebnikiem – drugą – ponownie sale, w    których w    czasie projekcji gasło światło, a biały ekran ekscytował świetlistą poświatą, zaludniły się widzami. Co z tego, że „Czwartak” przechrzcił się w    „Warszawę”, a „Palace” był teraz – nikt nie wie dlaczego – „Bałtykiem”, kielczanie sterczeli pod kasami, płacili za bilety i zajmowali miejsca na widowni. Zarzucona na publiczność sieć była gęsta. W WDK-u przy ulicy Ściegiennego mieścił się „Robotnik” i „Satelita”, w drewnianej budzie obok kamieniołomu „Kadzielnia” – „Skałka”, w sali konferencyjnej komendy milicji „Bajka”. Na film pod rękę z panienką (albo z chłopakiem, jeżeli akurat to dziewczyna posiadała więcej argumentów w związku) można było pomaszerować do kin zakładowych: w klubach kultury „Chemaru”, „Eshaelki”, ostatecznie „Budowlanych”.

Na namiętną randkę najlepszą miejscówką było, urządzone pod gołym niebem, przy plantach nad Silnicą, kino. Z jednej strony projekcje na wolnym powietrzu rozpoczynały się nocą, bo po dwudziestej pierwszej. Z drugiej, ławki na skwerze otoczonym gęstymi krzakami bzu, jaśminu i czeremchy gwarantowały intymny nastrój. Nie dziwi przeto, że do „Letniego” chodziło się nie na jakiś tam film, ale do kina.

„Bałtyk” kolejny raz w swojej historii zmienił koszulkę z nazwą. W gomułkowskiej siermiędze kino nazwano „Moskwa” i wyposażono – czym dobrotliwa władza nie omieszkała się zresztą natychmiast pochwalić – w najnowocześniejszą aparaturę projekcyjną. Rangi i wyrafinowania technicznego tak wielkiej, że do sali przy ulicy Staszica autokary zwoziły widownię z całego województwa kieleckiego. Na jeden co prawda film, ale za to jaki! Młodzi widzowie z    przejęciem tupali nogami, gdy Zbyszko mierzył się w    śmiertelnym pojedynku z    zakutym w    pancerz Rotgierem, uczennice mdlały, gdy Danusia oddawała ducha, a    mniej wrażliwi zaciskali do bólu powieki by nie oglądać kaźni Juranda. „Krzyżacy” Aleksandra Forda na całe lata wbili się w świadomość, ukształtowali stereotypy historyczne.

Mniej więc pół wieku po tym, jak wspólnicy Stanisław Tomicki i Maks Ellencweig otworzyli szeroko drzwi do dużego pokoju w mieszkaniu Kłodawskich, wybudowano w    Kielcach kolejne – reprezentacyjne – kino. „Romantica” przy Czarnowskiej wabiła nie tylko niespotykaną wcześniej i chyba nie do końca zrozumiałą nazwą. Także elegancką salą z amfiteatralnie ustawioną widownią, szerokim ekranem, wyłożonym miniaturowymi kwadratowymi płytkami z brązowej, białej i czarnej terakoty, przedsionkiem. We foyer w ogromnych donicach stały prawdziwe palmy, a publiczność przed seansem mogła delektować się zaparzoną w autentycznym włoskim ekspressie filiżanką kawy i przegryźć każdy łyk napoju, jeżeli nie kęsem lukrowanej drożdżówki z    serem, to na pewno budyniem z obsypanej do przesady cukrem pudrem napoleonki. W drugim końcu poczekalni w kiosku z gazetami, płytami gramofonowymi, landrynkami i czekoladkami drzemała znudzona bileterka. Pierwszym filmem, jaki w „Romantice” wyświetlono w    kwietniu 1963 roku, był western „Ostatnia walka Apacza” z Burtem Lancasterem. Tłum amatorów amerykańskiego kina i wielbicieli idola z Hollywood był ogromny, ludzie przepychali się w ścisku, popękały szyby w oknach. Ład i jako taki porządek zaprowadziła wezwana przez wystraszony personel milicja. Po czterdziestu latach reprezentacyjne kieleckie kino bez skrupułów zlikwidowano. Boli i kłuje w sercu, że w takim miejscu urządzono targowisko z koszmarnym i tandetnym towarem, aptekę, ściankę wspinaczkową. Kieleckie kina w kolejny etap swojej historii weszły przeprowadzając się do klimatyzowanych sal w galeriach handlowych.

W ostatnich dniach bajkową opowieść o naiwnym sekretarzu i chciwym na władzę i tępym niczym obuch siekiery generale kontemplowałem w „Multipleksie” w najlepszym z możliwych towarzystwie. Poza mną w sali projekcyjnej nie było nikogo…

Autor: Ryszard Biskup
Kielczanin, dziennikarz, fotoreporter, podróżnik, regionalista i historyk. Przez ponad ćwierć wieku związany z dziennikiem „Słowo Ludu”. Laureat kilkudziesięciu dziennikarskich konkursów. Od wielu lat przewodnik turystyczny oraz licencjonowany pilot wycieczek zagranicznych. Autor wielu artykułów naukowych i książek.