Spacerkiem po regionie: Raków – miasteczko na rozstajach

12 maja, 2023, autor: Ryszard Biskup

W tym miasteczku znają się wszyscy. Co prowadzi w efekcie do tego, że każdy o każdym wie wszystko. W co drugim domu mieszkają Malanowicze, a w co trzecim – Rejnowicze. Tylko Gnoińskich, potomków Jadwigi, żony założyciela osady Jana Sienińskiego chyba nie ma.

Ryszard-Biskup-miasteczko-Raków
Kościół św. Trójcy w Rakowie.
Fot. archiwum autora
Ryszard-Biskup-miasteczko-Raków
Kościół parafialny pw. św. Trójcy (Sanktuarium Matki Bożej Cudownej Przemiany).
Fot. archiwum autora

Ludzi noszących pospolite, polskie nazwiska, tych wszystkich Kwiatkowskich, Kowalskich czy Nowaków, oczywiście nie brakuje. Ale Malanowicze i Rejnowicze to sama sól, rodziny z rodowodami wywodzącymi się spokojnie od połowy szesnastego stulecia. Mieszczanie, może dzisiaj bez szlacheckiego sznytu, ale jakby tak pogrzebać w herbarzach, to okazałoby się niezawodnie, że ze starą, pokrytą patyną przeszłości, szlachecką progeniturą.

Jaśnie pan Jan Sieniński założył był miasto na surowym korzeniu. W szczerym polu, na odludziu. W bogatych w zwierza, ciągnących się nie wiadomo dokąd lasach. Nazwał je przekornie od herbu jakim pieczętowała się ukochana żona – Raków. Lokalizacja z dala od tak zwanej szlacheckiej cywilizacji była gruntownie przemyślana. W zamyśle renesansowego możnowładcy osiedlić się w nowym urbarium mieli ludzie różnych pasji, zawodów, potrzeb i wyznań. Nowa osada otworzyła szeroko wrota dla innowierców. Obok swoich katolików, swoich sąsiadów zamieszkali przybywający z całej Europy arianie, luteranie, kalwini, anabaptyści. Prześladowani i wypędzani ze swoich ojczyzn heretycy i kacerze.

Z roku na rok Raków zamieniał się w coraz bardziej znaczący ośrodek. Gdy w 1602 roku utworzono akademię miasteczko zostało uznane za Athenae Sarmaticae – Sarmackie Ateny. Kilkuset studentów wertowało kartki pergaminów najgłośniejszych pism filozoficznych swojej epoki. A wykłady do zebranej głowa przy głowie młodzieży głosili sławni uczeni: Piotr Stator, Volkeljus, Joachim i Wawrzyniec Stegmanowie, Crelin, Schlichting, Schmallius i jeszcze z kilkudziesięciu innych, może mniej dzisiaj znanych, ale przecież zasłużonych dla nauki mężów. Z uruchomionej w Rakowie drukarni wychodziły głośne, szybciej niż obeschła farba na literach wpisywane do kościelnych regestrów ksiąg zakazanych, rozprawy, traktaty, wolnomyślicielskie dzieła. Miasto było tak sławne, że na salonach w Wiedniu, Paryżu albo Brukseli o kieleckim ośrodku ariańskim całkiem poważnie i bez najmniejszego szyderstwa lokalizację Lublina, Sandomierza, Opatowa czy Staszowa sytuowano jako miast położonych w odległej Polsce, gdzieś tak w okolicy Rakowa.

Wszystko odeszło jednak jak zły sen, przepadło, zniknęło niczym senne marzenie. Podobno żacy z akademii Rakowskiej kamieniami obrzucili przydrożny krucyfiks, co sumiennie zbadała specjalna kościelna komisja. Memoriał o przestępstwie trafił do królewskiej kancelarii. Wyrządzony despekt i profanacje surowo, po ojcowsku ocenił i spuentował obradujący w Warszawie sejm.

Nadciągnęły nad Raków czarne, zwiastujące burze chmury. Mieszkańców przepędzono precz. Jedni wyemigrowali, inni sprzedali domy i ziemię. A wszyscy, którym wystarczyło ochoty i energii ruszyli w świat szukać szczęścia gdzie indziej. Wszystko przepadło, zniknęło, rozwiało się w dymie palonych na stosach uczonych ksiąg, dokumentów chwały, dysertacji, statutów.

Zdegradowane najpierw do roli osady, potem wsi miasto zapadło na kolejne stulecia w marazm. Po bogatej przeszłości nie pozostał kamień na kamieniu. Wioska z centralnym placem rynku, z brukowanymi ulicami wybiegającymi w cztery strony świata, z parterowymi przycupniętymi, schylonymi do ziemi domami i chałupami klepała biedę w cieniu górującego nad okolicą, ufundowanego przez krakowskiego hierarchę Jakuba Zadzika kościoła. Wierni żarliwie modlili się przed ołtarzami o lepszą przyszłość, nabożnie wsłuchiwali się w wypowiadane z ambony kazania, zamaszyście kreślili na koniec każdej mszy znak krzyża. Wracali po modlitwach do swoich czterech ścian, zerkali przez zakurzone szyby, trwali jak we śnie.

Ryszard-Biskup-miasteczko-Raków
Dom ariański.
Fot. archiwum autora
Ryszard-Biskup-miasteczko-Raków
Raków.
Fot. archiwum autora

Piaszczyste niwy w okolicy nie za bardzo gwarantowały dostatnie życie. Toteż mieszczanie zdegradowani do stanu chłopskiego wymyślili sposób na poprawę losu. W latach pięćdziesiątych minionego stulecia Raków stał się w siłę sławny w całym kraju z produkcji masarskiej. Kraj z jednej strony rósł w siłę i potęgę, z drugiej głodował. Masarnie w miastach epatowały naród gołymi hakami. Rzeźnicy znali – podobno – receptury i metody, ale z tej wiedzy w czasach socjalistycznej planowanej gospodarki jakoś nie korzystali. W Rakowie ludność wróciła do czasów dumnej konspiracji i zeszła do gospodarczego podziemia. Miasteczko na rozstajach przekształciło się w największy i zarazem najsławniejszy w kraju zakład wędliniarski. Wędzonki, kiełbasy, kaszanki i szynki produkowane potajemnie w obejściach i gospodarstwach nie miały sobie równych. Jak powszechnie uważano w tych niezbyt odległych czasach polski złoty w Rakowie oparty był w tym przypadku nie na niklu jak w całej Polsce, ale na wędlinach.

Mawiano z przekąsem, że miejscowi, gdy wyruszają ze swoimi sprawami do urzędów w powiecie, województwie albo i do samej stolicy, dzierżą pod pachą oczywiście teczkę. Jednak wypchaną nie obiegowymi, nic nie wartymi banknotami, ale z zawiniętymi w wytłuszczony papier wędliniarskimi wyrobami.

Złośliwe języki ukuły też powtarzaną z premedytacją przez zawistnych sąsiadów plotkę, że gdy brakuje wieprzowiny pod rzeźnicki nóż idą miejscowe kundle. Z zawiści, bo niby z jakiego innego powodu próbowano wysiłek rakowskich masarzy deprecjonować. I do znudzenia powtarzano, że wygłodniali konsumenci z miast mogą za grosze kupić od handlarzy z Rakowa kiełbasę drugiego gatunku. Sporządzoną z mięsa psa zmielonego razem z budą. Oczywiście – co wie doskonale każdy – wszystko to potwarz, kłamstwo i niegodna uwagi bzdura. We współczesnych czasach podziemie wędliniarskie zniknęło, przyszły inne bardziej normalne – co wcale nie znaczy, że smaczniejsze – czasy.

Zobacz także:

http://2tk.pl/category/spacerkiem-po-miescie/

Autor: Ryszard Biskup
Kielczanin, dziennikarz, fotoreporter, podróżnik, regionalista i historyk. Przez ponad ćwierć wieku związany z dziennikiem „Słowo Ludu”. Laureat kilkudziesięciu dziennikarskich konkursów. Od wielu lat przewodnik turystyczny oraz licencjonowany pilot wycieczek zagranicznych. Autor wielu artykułów naukowych i książek.