Spacerkiem po mieście: Lokal kategorii niskiej

26 lutego, 2021, autor: Ryszard Biskup

Po przybytku wpisanym zardzewiałymi zgłoskami w gastronomiczną mapę Kielc nie pozostał kamień na kamieniu, żaden ślad, zatarły się w pamięci wspomnienia. „Herbski” w  miejską legendę wpisał się był jako sławna, wyjątkowa mordownia. Ale należytej dokumentacji wizualnej się jakoś nie doczekał. 

Lokal przy ulicy 1 Maja uruchomiono, jak to uczenie w połowie lat sześćdziesiątych napisał w „Słowie Ludu” dzielny reporter działu miejskiego: „… dla podniesienia na wyższy poziom kultury konsumpcji spożycia oraz zaspokojenia rosnących stale potrzeb żywnościowych społeczeństwa nie tylko naszego miasta lecz równocześnie przybyszy z pobliskich wiosek i osad…”.  Była to tylko – niestety – litania pobożnych życzeń, praktyka okazała się całkowicie odmienna. Przez cały okres swojej działalności „Herbski” cieszył się bowiem, zasłużenie, opinią najgorszą z możliwych. Co prawda od czasu do czasu pojawiają się głosy sprawiedliwych, że tak najgorzej wcale nie było. Przecież bar serwował obiady pracownicze, a głodny zawsze mógł zaspokoić apetyt gołąbkami w sosie, albo porcją smażonej na oleju kaszanki. 

Obiektywnie trzeba przyznać, że pochlebne opinie toną w morzu opowieści o krwawych porachunkach, bójkach podchmielonych konsumentów, mordobiciach, obyczajach przeniesionych żywcem z knajp i spelunek. Nie jest żadną tajemnicą, że do „Herbskiego” obcym wstęp był zabroniony. Tygodniami zza przeszklonej szyby lodówki kusiły, szare jak święta ziemia, kostki przystrojonej krążkiem marchewki i gałązką zielonej pietruszki, galarety, wyciągnięte z beczki, ułożone elegancko na talerzyku, zwinięte w rolmopsy, solone śledzie, twarde ze starości, wsunięte w przekrojoną na pół czerstwą bułkę, mielone. 

Do tego baru nikt zdrowy jeść nie chodził, ale tylko aby zaspokoić pragnienie, czyli wypić. Wódkę albo piwo, bo szklanki herbaty czy kawy – jak mówili z wyraźną dumą stali bywalcy – w całej historii tego przybytku, nikt nigdy nie zamówił.  

Dwa dni po tym, jak po raz pierwszy otworzyły się drzwi, w barze doszło do awantury, w której za łby wzięła się prawie cała, licząca akurat dwadzieścia osób, klientela. Z brzękiem rozsypały się kufle, powywracano stoły, rzucano krzesłami, a na podłogę pociekła krew. Czteroosobowy damski personel czym prędzej salwował się zrozumiałą ucieczką. Kroniki, niestety, dyskretnie milczą, co wywołało niesnaski i o co poszło. Wiadomo tylko tyle, że bonanzę spacyfikowały dwa zmotoryzowane patrole milicjantów. Atmosferę zajścia oddaje fragment notatki dowodzącego akcją przywrócenia ładu i porządku sierżanta: 

„… gdy zażądałem od obywatela K. okazania dokumentów, ten, zwracając na mnie treść swojego żołądka, zanieczyścił mi całkowicie ( zażygał) nie tylko służbowe spodnie i mundur, ale również czapkę z państwowym godłem…”.

Później wcale nie było lepiej, w jedynej sali przybytku na Herbach wiecznie brzęczało stado upojonych trutni. Od czasu do czasu brano się za łby, a na uciążliwość lokalu dla normalnego życia narzekali lokatorzy wszystkich domów w okolicy. 

Do historii wszedł też epizod podobny do wyczynu pułkownika Wieniawy – Długoszowskiego, który kiedyś do warszawskiej „Adrii” wjechał na dancing na swoim rumaku. Furman, który staranował fronton baraku, w jakim mieścił się „Herbski”, na setkę gorzały zajechał do kieleckiej knajpy zwyczajną furmanką na gumowych kołach. Bez pardonu przerąbał okuciem dyszla w witrynę, a ochwacony ogier wsadził ciekawie łeb między zdziwionych pojawieniem się nagłego intruza pijanych w dym biesiadników. Bo jaki lokal, taki i ułan i konsumenci.  

W młodości kłębiło mi się w głowie takie marzenie, żeby za panienkę posiadać kelnerkę z „Herbskiego”. Snuło mi się takie rojenie, że o dwudziestej zachodzę do knajpy po swoją dziewczynę, spoglądam z wyższością na tłum wpatrzonych w moje szczęście łachmytów i rzucam władczo: „Kasiu, pakuj się, zamykaj lokal, idziemy!” Moja dziewczyna brzęczy zawieszonymi na kółku kluczami, cała banda naprutych gości podnosi się ciężko ze swoich miejsc, człapie do drzwi, a na samym końcu wychodzimy my. We dwoje, objęci, uśmiechnięci, radośni i szczęśliwi. A tych wszystkich niedopitych, zadżumionych, wypędzonych z raju skręca z zazdrości. Niestety, nigdy tego marzenia nie zrealizowałem… 

„Herbski” przestał istnieć niemal z dnia na dzień. Lokal najpierw zamknięto na cztery spusty, potem zamieniony został na magazyn meblowy. A w końcu pawilon, w którym mieściła się mordownia – po pożarze – rozebrano do fundamentów. Kiedyś byłem przekonany, że nikt w okolicy nie tylko nie wie, w którym dokładnie miejscu mieścił się ten bar, ale nawet nie pamięta, że taki zakład zbiorowego żywienia w ogóle w Kielcach istniał. Myliłem się. Miejsce po „Herbskim” można bez trudu odszukać.  W trawie prześwituje szachownica czarnych i białych kafelków, którymi kiedyś wyłożono w knajpie elegancko całą podłogę. 

Autor: RYSZARD BISKUP
kielczanin, dziennikarz, fotoreporter, podróżnik, regionalista i historyk. Przez ponad ćwierć wieku związany z dziennikiem „Słowo Ludu”. Laureat kilkudziesięciu dziennikarskich konkursów. Od wielu lat przewodnik turystyczny oraz licencjonowany pilot wycieczek zagranicznych. Autor artykułów naukowych i książek. Współpracuje z 2 Tygodnik Kielecki od początku istnienia gazety.

W końcu lat sześćdziesiątych, przy ul. 1 Maja, wybudowano Bar Herbski. Pamiętam, że wtedy nawet nalepki na pudełkach zapałek zachęcały: „Korzystajcie z usług zakładów gastronomicznych”. My lokal nazywaliśmy Bonanzą. Nazwa trafna, gdyż rozgrywały się tu sceny żywcem wyjęte z westernowego saloonu. Pijackie burdy i bijatyki były na porządku dziennym. Zachodziłem czasem do baru na piwo, które z powodu kwaśnego smaku nazywano powszechnie „zemstą Jędrzejowa” (tam wtedy bursztynowy napój produkowano). Na ścianach wisiały tabliczki: „Dawanie napiwków uwłacza godności człowieka”, „Kultura obowiązuje także przy jedzeniu”, „Używalność noży tylko przy bufecie”. Menu było ubogie, ale oryginalne, np. jajko po japońsku (pół jajka na twardo plus kawałek szprotki). Przy stolikach podchmieleni jegomoście komentowali polityczno-społeczną rzeczywistość: „Rano kluski, wieczór kluski, wolna Polska, a rząd ruski”, „Przeżyliśmy potop szwedzki, przeżyjemy i sowiecki”. Starsi wspominali biedne i głodne czasy wojenne, gdy polowano na wrony i kawki, a właściciele psów i kotów musieli pilnować swoich czworonogów, by złapane przez obcych nie wylądowały w garnku. Jeden ze stałych bywalców lokalu nie zmieniał repertuaru. Kiedy stężenie alkoholu w jego krwi osiągało odpowiedni poziom, wskakiwał na stolik i krzyczał na całą salę: „Oddajcie nam Lwów! Oddajcie nam Wilno!”. Kierowniczka wzywała milicję, przyjeżdżali niebiescy i wyprowadzali delikwenta, który zmierzając do wyjścia, kłaniał się „damom, starcom i młodzieży”, a rozbawiona publika biła mu brawo. Taka scena powtarzała się wielokrotnie. Jakkolwiek by oceniać te pijackie odzywki, trudno nie zauważyć, że zawierały pewne akcenty patriotyczne.

Włodzimierz Zacharz, Moje Herby (wspomnienia z lat 1956–1975)
Studia Muzealno-Historyczne 9, 173-183. 2017