Z Ryszardem Biskupem, autorem ukazującej się właśnie książki „Ze sztambucha i raptularza, czyli ocalić od zapomnienia. KIELCE 1950–2000”, rozmawia Agnieszka Rogalska.

Ryszard Biskup,
kielczanin, dziennikarz, fotoreporter, podróżnik, regionalista i historyk.
Przez ponad ćwierć wieku związany z dziennikiem „Słowo Ludu”. Laureat kilkudziesięciu dziennikarskich konkursów. Od wielu lat przewodnik turystyczny oraz licencjonowany pilot wycieczek zagranicznych. Autor wielu artykułów naukowych i książek.
Dlaczego napisał Pan tę książkę?
Bo takiej pozycji na naszym rynku dotąd nie było. To opowieść o Kielcach sprzed lat, bo moje rodzinne miasto na taki akurat portret zasługuje.
Jakaś inspiracja?
A tak, tak… Do podzielenia się z kielczanami moimi opowieściami zainspirowała mnie rozmowa, jaką prowadziłem z czterdziestoletnim, zadufanym i zarozumiałym synem jednego z moich przyjaciół, dla którego miasto zaczęło się od budowy stadionu „Korony” , a skończyło kompletnie, gdy team piłkarzy został zdegradowany klasę niżej. Zdaniem mojego młodego rozmówcy wcześniej i później nie było i nie ma już nic…
Pańskie wspomnienia są bardzo subiektywne, czytelnik którego oprowadza Pan po ulicach, placach, podwórkach odnosi wrażenie, że Pan ubarwia rzeczywistość, kreuje na swój styl, na swoje indywidualne potrzeby.
Nie mam sobie nic do zarzucenia, bo to jest przecież wyłącznie moje, autorskie spojrzenie. Patrzę na swoje miasto oczami podrostka, młodzieńca, twórcy kultury, dziennikarza, mieszkańca. Wszystko, o czym piszę, kiedyś wydarzyło się naprawdę. Doskonale o tym wiem, bowiem przy tym byłem, uczestniczyłem w wydarzeniach, spotkaniach, spotykałem się na co dzień i przyjaźniłem z ludźmi, o których napisałem. Widzi pani, zacząłem stukać w klawisze klawiatury, bo nagle spostrzegłem, jak wokół mnie zrobiło się pusto. Wspaniali ludzie, kompani, przyjaciele bezpowrotnie odeszli i jeżeli się spotykamy, to tylko we Wszystkich Świętych na cmentarzach, gdy zapalam znicz na grobowej płycie. Pomyślałem, że jestem im winny takie wspomnienie.
Książka nie jest chłodnym, naukowym raportem…
Ani uczoną dysertacją, traktatem z przypisami, czy suchym do bólu zębów, sprawozdaniem. To jest saga, opowieść, legenda, klechda o Kielcach i ludziach, którzy w tym mieście żyli.
Przecież to nudne. Kogo to obchodzi? Komu dzisiaj jest potrzebne?
Czytała pani skrypt?
Tak. I książkę złożoną do druku także.
No i? Nic pani nie zainteresowało? Nudne ?
Nie mogę tak powiedzieć, bo …nie mogłam się od tego tekstu oderwać. Fantastyczna lektura o starych Kielcach. Zdałam sobie sprawę, że o moim rodzinnym mieście nie wiedziałam do tej pory zbyt wiele. Mogę też z czystym sumieniem powiedzieć, że posługuje się Pan pięknym polskim językiem, posiada gawędziarski talent i doskonale wie co i po co Pan pisze. Świetnie się czyta.
No właśnie! Ale nie ze mną takie numery! Doskonale zdaję sobie sprawę ze swoich niedoskonałości. Komplementy, którymi pani tu sypie, wcale mnie nie tuczą. Wiem co potrafię i jak wielu rzeczy nie umiem. Dawno temu zrobiłem bilans swojej twórczości. To za mną.
Nie obawia się Pan zarzutów, że w książce znalazły się fragmenty, mówiąc oględnie, mało wiarygodne? Zmyślone od początku do końca, nieprawdziwe. Co będzie, gdy zostanie uznany przez czytelników za mało wiarygodnego autora?
Nic nie będzie. Przez lata przypięto mi tyle łat, wsadzono w usta tyle niewypowiedzianych przeze mnie nigdy sądów, ocen i poglądów, że jeszcze jedna, moim zdaniem nieuzasadniona opinia, nie czyni różnicy. Z prawdą jest przecież tak, że każdy ma swoją i artykułuje ją, w stosownym czasie, na swoje potrzeby. Przecież jeżeli trzech dżentelmenów spogląda na to samo drzewo, to każdy dostrzega co innego, na inny szczegół zwraca uwagę, czym innym się interesuje. To zrozumiałe i oczywiste. Nic nie zmyśliłem, napisałem o życiu i sprawach, w których dobry (albo zły) los pozwolił mi uczestniczyć. Skorzystałem z tej szansy. Nic nie zmyśliłem, tak było.
Czytelnik, dociekliwy szperacz, krytykant będzie szukał szczegółów, które jego zdaniem nie pasują do układanki…
Kiedyś spierałem się z jakimś człowiekiem, który przysięgał się na wszystkie świętości, że bar „Krakowski” na Rogatce, to był bar mleczny. W „Krakowskim” sprzedawano wódkę, a alkoholu nie było nigdy w żadnym mlecznym barze. Ale mój oponent wiedział swoje – twierdził, że chodził tam na obiady, gdyż były tanie. Albo inny przykład… Dziewczyna z Czarnowa tłumaczyła mi przez tydzień, że pomnik Hilarego Mali przy ulicy Szkolnej wykuł w dziewięćdziesiątym szóstym roku przez tydzień jakiś student, a ja wiem – bo przy tym byłem, współorganizowałem całą tę aferę, uczestniczyłem w tym, że to dzieło rzeźbiarza Gustawa Hadyny, realizowane in situ przez kilka miesięcy w 1975 roku. I tak dalej, i tak dalej, i tak dalej… Mam cały wór takich sytuacji.
Jak Pan na taką krytykę reaguje?
Nijak. Wzruszam ramionami. Wiem swoje i tego się mocno trzymam.
O wszystkim Pan napisał? O wszystkim, co założył?
Nie. Odstąpiłem o wielu wątków, zrezygnowałem z krytycznych ocen. Nie napisałem też o sytuacjach kompromitujących byłych już znajomych i fałszywych przyjaciół. Nie napisałem ani słowa o ludziach, o których nie warto mówić, chociaż to dzisiaj czasem jeszcze postaci z pierwszych stron gazet, aktywiści życia społecznego. W przeszłości maszerowali powiewając sztandarami, wznosili też jedynie słuszne okrzyki, bezpardonowo pchali się do żłobu. Nie napisałem też o prostakach i zwyczajnych chamach, których nigdy nie brakowało w życiu publicznym. Nie wspomniałem też o sługusach, karierowiczach, donosicielach, hipokrytach i całej tej czeredzie z marginesu. Bo i po co?
Liczy Pan, że książka o której rozmawiamy zyska sympatię i uznanie czytelników?
O tym myśli chyba każdy, kto cokolwiek pisze. Nie chciałbym, żeby przygotowane w Kielcach wydawnictwo zostało określone jako pozycja doskonale znana przez księgarzy, gdyż nie znika z półek. To wspomnieniowa lektura, adresowana do wszystkich mieszkańców miasta, quasi pamiętnik. Ci, którzy tak jak Pani, mieli okazję zobaczyć całość, bądź chociaż fragmenty, byli zachwyceni.
