Dokładnie wiadomo – bo przysypana kurzem wspomnień przeszłość, sami diabli wiedzą jakim cudem, zachowała w tym przypadku datę – kiedy uruchomione zostało pierwsze kieleckie kino.
Macie rację. Pewnie, że przed wojną. W dodatku tą nazwaną później Wielką. Bo przecież nikomu w Europie nie przyszło do głowy, że przez kontynent rozleje się kataklizm nie mający – mniemam jak na razie – precedensu.
W każdym razie w pierwszej dekadzie lutego 1910 roku, w kamienicy Kłodawskich, przy centralnej więc z konieczności pryncypalnej arterii miasta, amatorzy silnych wrażeń z zapartym tchem wlepiali ślepia w zawieszone na stelażu prześcieradło, na którym pojawiły się żywe obrazy.
Kino ochrzczone zgodnie z duchem epoki zresztą „Phenomen”, natychmiast podbiło serca i umysły mieszkańców prowincjonalnej osady. Interes był znakomity. Wspólnicy inwestujący w nieznaną wcześniej rozrywkę rachowali zyski. A na kolejne filmy, sprowadzane nie tylko z Warszawy, ale i innych, bardziej niż Kielce znaczących miast carskiego imperium, waliły tłumy. Wszyscy siedzieli na twardych fantazyjnie giętych kalwaryjskich krzesłach, szurali zelówkami trzewików o podłogę. Usadowiony na podeście zbitym z desek taper stukał w klawisze pianina, to co mu akurat w duszy grało. Puszczonej w ruch śniegowej kuli nie sposób było zatrzymać. Uruchamiano kolejne sale, w których wyświetlano nieme, ale za to ruchome obrazy. O co chodziło w wyświetlanych dramatach czy slapstickowych komediach, wszyscy się tylko domyślali. Przecież w tych pionierskich czasach filmy milczały niczym egipski sfinks.
Bohaterowie ekranu przemówili w Kielcach do zdziwionej i zaskoczonej publiczności dopiero po dwudziestu latach od premiery pierwszego kina. W 1931 roku obraz „Głos serca” kokietował widownię charczącym dźwiękiem z zawieszonych na drutach głośników. Chociaż salek projekcyjnych, świetlic pojawiło się nad Silnicą tyle, że braknie palców od obydwu rąk by je zliczyć, to jednak za reprezentacyjne, najbardziej ulubione i z najciekawszym repertuarem uchodziły dwa. Położone w samym centrum „Czwartak” i „Palace”. W sali widowiskowej wybudowanego krótko przez wybuchem wojny, marmurowego pałacu na Krakowskiej Rogatce, czyli Domu Przysposobienia Wojskowego i Wychowania Fizycznego.
Niemal natychmiast po tym, jak zakończyła się wojna – tym razem nazwana, zgodnie z matematycznym porządkiem i liczebnikiem – drugą – ponownie sale, w których w czasie projekcji gasło światło, a biały ekran ekscytował świetlistą poświatą, zaludniły się widzami. Co z tego, że „Czwartak” przechrzcił się w „Warszawę”, a „Palace” był teraz – nikt nie wie dlaczego – „Bałtykiem”? Kielczanie sterczeli pod kasami, płacili za bilety i zajmowali miejsca na widowni. Zarzucona na publiczność sieć była gęsta. W WDK-u przy ulicy Ściegiennego mieścił się „Robotnik” i „Satelita”.
Z kolei w drewnianej budzie obok kamieniołomu Kadzielnia – „Skałka”. No i w sali konferencyjnej komendy milicji „Bajka”. Wiadomo też było, że na film pod rękę z panienką (albo z chłopakiem, jeżeli akurat to dziewczyna posiadała więcej argumentów w związku) można było też pomaszerować do kin zakładowych. W klubach kultury „Chemaru”, „Eshaelki”, ostatecznie „Budowlanych”.
Ale już na namiętną randkę najlepszą miejscówką było kino, urządzone pod gołym niebem. Przy Plantach nad Silnicą. Z jednej strony projekcje na wolnym powietrzu rozpoczynały się nocą, bo po dwudziestej pierwszej. Z drugiej, ławki na skwerze otoczonym gęstymi krzakami bzu, jaśminu i czeremchy gwarantowały intymny nastrój. Nie dziwi przeto, że do „Letniego” chodziło się nie na jakiś tam film, ale do kina.
„Bałtyk” kolejny raz w swojej historii zmienił koszulkę z nazwą. W gomułkowskiej siermiędze kino nazwano „Moskwa”. Przy tym wyposażono – czym dobrotliwa władza nie omieszkała się zresztą natychmiast pochwalić – w najnowocześniejszą aparaturę projekcyjną. Rangi i wyrafinowania technicznego tak wielkiej, że do sali przy ulicy Staszica autokary zwoziły widownię z całego województwa kieleckiego. Na jeden co prawda film. Ale za to jaki! Młodzi widzowie z przejęciem tupali nogami, gdy Zbyszko mierzył się w śmiertelnym pojedynku z zakutym w pancerz Rotgierem. Uczennice mdlały, gdy Danusia oddawała ducha. Mniej wrażliwi zaciskali do bólu powieki by nie oglądać kaźni Juranda. „Krzyżacy” Aleksandra Forda na całe lata wbili się w świadomość. Ukształtowali stereotypy historyczne. Kieleckie kino, pod tą nazwą, funkcjonuje do dzisiaj.
Mniej więcej pół wieku po tym, jak wspólnicy Stanisław Tomicki i Maks Ellencweig otworzyli szeroko drzwi do dużego pokoju w mieszkaniu Kłodawskich, wybudowano w Kielcach kolejne – reprezentacyjne – kino.
„Romantica” przy Czarnowskiej wabiła nie tylko niespotykaną wcześniej i chyba nie do końca zrozumiałą nazwą. Także elegancką salą z amfiteatralnie ustawioną widownią, szerokim ekranem, wyłożonym miniaturowymi kwadratowymi płytkami z brązowej, białej i czarnej terakoty, przedsionkiem. We foyer w ogromnych donicach stały prawdziwe palmy. Mało tego… Publiczność przed seansem mogła również delektować się zaparzoną w autentycznym włoskim ekspresie filiżanką kawy. Ba, mogła też przegryźć każdy łyk napoju, jeżeli nie kęsem lukrowanej drożdżówki z serem, to na pewno budyniem z obsypanej do przesady cukrem pudrem napoleonki.
W drugim końcu poczekalni w kiosku z gazetami, płytami gramofonowymi, landrynkami i czekoladkami drzemała znudzona bileterka. Pierwszym filmem, jaki w „Romantice” wyświetlono w kwietniu 1963 roku, był western „Ostatnia walka Apacza” z Burtem Lancasterem. Nic dziwnego więc, że tłum amatorów amerykańskiego kina i wielbicieli idola z Hollywood był ogromny. Ludzie przepychali się w ścisku, popękały szyby w oknach. Ład i jako taki porządek zaprowadziła wezwana przez wystraszony personel milicja.
Po czterdziestu latach reprezentacyjne kieleckie kino bez skrupułów zlikwidowano. Kieleckie kina w kolejny etap swojej historii weszły przeprowadzając się do klimatyzowanych sal w galeriach handlowych.
Swego czasu, bajkową opowieść o naiwnym sekretarzu i chciwym na władzę oraz tępym niczym obuch siekiery generale kontemplowałem w „Multipleksie”. W najlepszym z możliwych towarzystwie. Poza mną w sali projekcyjnej nie było nikogo…
Zobacz inne teksty Ryszard Biskupa z cyklu „Spacerkiem po mieście”
Autor: Ryszard Biskup
Kielczanin, dziennikarz, fotoreporter, podróżnik, regionalista i historyk. Przez ponad ćwierć wieku związany z dziennikiem „Słowo Ludu”. Laureat kilkudziesięciu dziennikarskich konkursów. Od wielu lat przewodnik turystyczny oraz licencjonowany pilot wycieczek zagranicznych. Autor wielu artykułów naukowych i książek.