Spacerkiem po mieście: Kieleckie Społem, czyli fabryka zza torów

13 maja, 2022, autor: Ryszard Biskup

Kielecka spółdzielcza wytwórnia „Społem”, która uruchomiła jeszcze przed wojną produkcję w halach dawnej cementowni na Czarnowie, swój pochód w stronę świetlanej przyszłości – jak powszechnie wiadomo – rozpoczęła od produkcji mydła. Gospodarczego i toaletowego, jedno było bez piany, szare i tłuste, drugie za to eleganckie i pachnące wytwornie.

WSP-Społem-Kielce
WSP „Społem” pochód w stronę świetlanej przyszłości rozpoczęła od produkcji mydła.
Fot. archiwum

Potem w katalogu wyrobów był ocet, drożdże, świece, pasta do butów, musztarda. A po drodze także tutki, w które każdy palacz mógł sobie wsypać tyle tytoniu ile mu akurat przyszło do głowy. Na oryginalnym pudełku papierosowych – zdrowotnych! – gilz pojawił się nie tylko herb Kielc, ale i całkiem udana grafika z sylwetką pałacu biskupów krakowskich.

Biurowiec przy ul. Młynarskiej w Kielcach to pra-prapoczątek ruchu spółdzielczego w regionie, a kto wie – może i w całej Polsce. Bo fabryka zbudowana na polach Czarnowa, w halach po dawnej cementowni miała od września 1920 roku dostarczać towary do sklepów, jak kraj szeroki i długi. Dlatego też posiadała własny tartak, w którym przecierano na deski kłody, zbijano ogromne paki i beczki. Była też bocznica kolejowa z załadunkową rampą, przy której wszystko to, co zeszło z produkcji pakowali do wagonów tragarze.

WSP-Społem-Kielce
Był taki czas, gdy spożywcza wytwórnia za torami wytwarzała ponad osiemdziesiąt rozmaitych produktów!
Fot. archiwum

Dla kielczan spółdzielnia „Społem” to najlepszy na świecie majonez. Drugiego takiego nie ma! Żadne tam winiary, kętrzyńskie, hellmansy, tylko nasz, kielecki i basta! Produkowany – zawsze – według tej samej, jednej oryginalnej receptury opracowanej w prymitywnym laboratorium zakładowym przez technologa Cichockiego.

Majonez-kielecki
Najlepszy na świecie majonez. Drugiego takiego nie ma! Żadne tam winiary, kętrzyńskie, hellmansy, tylko nasz, kielecki i basta!
Fot. www.wspspolem.com.pl

Ale był taki czas, gdy spożywcza wytwórnia za torami wytwarzała ponad osiemdziesiąt rozmaitych produktów, równie znakomitej jakości.

Maj 1938 roku

„Społem” odwiedzili polscy literaci. Pisarze, poeci, autorzy kabaretowych tekstów z Konstantym Idelfonsem Gałczyńskim, Julianem Tuwimem, Hanną Mortkowicz-Olczakową, Zuzanną Ginczanką. Ta ostatnia wpisała się do pamiątkowej księgi krótko i na temat: „Wiele brudów jest. Aliści mydło „Społem” wszystkie czyści”. Bo fabryka przy ulicy Młynarskiej w okresie międzywojennym wytwarzała aż jedenaście gatunków i rodzajów mydła: największe, dwustugramowe o owalnym kształcie, popularne u elegantek „rochelskie”. Inne stugramowe to „leśne” o zapachu sosnowo-jodłowym, „miejskie” z oliwy wiejskiej i olejków palmowych, „lanolinowe” dla dzieci, „jubileuszowe” o zapachu bzu, płaskie i przezroczyste „glicerynowe”, wielobarwne mydło „kawalerskie”. Było też maleńkie mydełko „podróżne”.

Lata sześćdziesiąte

Z kolei w tamtych siermiężnych latach najbardziej chodliwy z całego kosmetycznego asortymentu był płyn o wdzięcznej nazwie „kryształ”. Nie z uwagi na przydatność w domowym zestawie higienicznym, ale na swoje walory smakowe. Ulubiony przez wszetecznych lumpów, tak zwany margines społeczny i ochlapusów wszelkiej maści napój energetyczny. Produkowana na bazie stężonego spirytusu substancja była bowiem o niebo tańsza niż jakiekolwiek inne wyroby monopolowe, z powodzeniem zaspokajała alkoholowy głód. Smakosze nazywali „kryształ”, (zresztą podobnie tak jak później wodę brzozową po goleniu) „pykóweczka”. Przy przechyleniu butelki do ust płyn wlewał się bowiem w gardło z charakterystycznym dźwiękiem pyk, pyk, pyk…

W naszym mieście, „Społem” w tamtych czasach kojarzyły się przede wszystkim z octem i musztardą. Oraz z kwaśnym narkotykiem aromatu drożdży, oblepiającym, odurzającym zapachem, który – dziwna sprawa – wisiał chmurą niczym smog w powietrzu. Ale jakoś tak dziwnie, tylko po jednej, tamtej, drugiej stronie nasypu kolejowego. To znaczy nad łąką nieistniejącej jeszcze wtedy Grunwaldzkiej. Nad oślizłym po każdym deszczu brukiem Mielczarskiego. Osiadał jak płatki śniegu na wełnianej czapce, na rękawach kurtki, wdzierał do ust. Przylepiał do butów z każdej kałuży Siennej czy Owsianej. Bo za nasypem kolejowym, za torami, przy Żelaznej albo Waligóry, ten spleśniały odór w nozdrza absolutnie już nie uderzał. Jakby jacyś aniołowie nad torowiskiem Kielce – Kraków rozwiesili litościwie oponę gęstej, antydrożdżowej kurtyny. Po tamtej, czarnowskiej, stronie miasta ciężki smog, po drugiej – kieleckiej jakby zupełnie inne, mahoniowe powietrze.

Lata osiemdziesiąte

Zakładami za torami – zanim się z nim zaprzyjaźniłem – rządził wtedy z lekkim rozwichrzeniem, ale też z dziwną lekkością bytu, prezes Tadeusz Calicki. Nasze pierwsze spotkanie zmieniło się we spędzane już wspólnie dni, tygodni, miesięcy i lat. Całodzienne, całonocne rozmowy o wspinaczkach w Tatrach, górskich bezdrożach, rejsach po jeziorach mazurskich, o ucieczkach w samotność. Chociaż nigdy nie byliśmy razem na jednej włóczędze, gadaliśmy jak nakręceni o    przebytych szlakach, nieprzetartych drogach, przejściach. To Tadek – dla przyjaciół Quatro – namówił mnie do napisania monografii spółdzielni, której prezesował, książki nie za cienkiej, nie za grubej, takiej w sam raz.

Ale już pikował w dół, zaczęły się kłopoty, powoli tracił grunt pod nogami. Wtedy zrobiłem mu fotograficzny portret, oprawione w drewniane ramki powiększenie. Przez trzy, może nawet cztery godziny siedział za tym swoim zawalonym szpargałami biurkiem w gabinecie bez jednego słowa. Spoglądał spod okularów na swój wizerunek, mrużył oczy i rozszerzał aż do bólu źrenice. Gdy go pod byle pretekstem szurnięto ze stanowiska, z gabinetu na pierwszym piętrze do oficyny, wszystko zostawił. Zabrał ze sobą tylko to jedno zdjęcie. Wyszedł z biurowca nie zamykając za sobą drzwi. Przez kilka tygodni wegetował w ciasnym kantorku w oficynie, wertował dzienniki ustaw, opiniował jakieś podsunięte, zbędne, nikomu do niczego nie przydatne dokumenty. Odszedł na tamtą stronę tragicznie, targając się na życie.

Dzisiaj jest tak

Zobacz również inne teksty o starych Kielcach autorstwa Ryszarda Biskupa

Autor: Ryszard Biskup
Kielczanin, dziennikarz, fotoreporter, podróżnik, regionalista i historyk. Przez ponad ćwierć wieku związany z dziennikiem „Słowo Ludu”. Laureat kilkudziesięciu dziennikarskich konkursów. Od wielu lat przewodnik turystyczny oraz licencjonowany pilot wycieczek zagranicznych. Autor wielu artykułów naukowych i książek.