Spacerkiem po mieście: Ballada o browarze

26 maja, 2022, autor: Ryszard Biskup

W odległych o dwa, ja wiem, może już nawet o trzy pokolenia, czasach poczciwe piwo było napojem poszukiwanym. Owszem było dostępne, tylko w tamtych zamierzchłych i  już zapomnianych latach, należało się czasem nachodzić, żeby odszukać swoją krynicę.

Mniej wyszukanym, niż trunek, oferowany spragnionej klienteli w ćwiartkach, połówkach i litrówkach, okrutna chara określona urzędowo jako wódka czysta, z czerwoną kartką. I o wiele mniej bijącymi w beret procentami, niż podłe wino z nadgniłych jabłek, produkowane w spółdzielni w Bodzentynie. Było to piwo skwaśniałe, byle jakie w smaku, ale atrakcyjne. Taki chmielowy kojący pragnienie eliksir. Rodem z Okocimia, Żywca, Jędrzejowa, jakichś nie wiadomo gdzie, dlaczego, po co i na co, funkcjonujących lokalnych browarów.

piwo-kielce
Było to piwo skwaśniałe, byle jakie w smaku, ale atrakcyjne. Taki chmielowy kojący pragnienie eliksir.
Fot. archiwum autora
Przybytki z piekła rodem

Pijalni tegoż trunku, o których mawia się dzisiaj pieszczotliwie i z sentymentem – lokale kultowe – funkcjonowało w Kielcach niewiele. A jeden był z samej natury lepszy od drugiego. Pieszczotliwie te przybytki z piekła rodem określano synonimami budka, lokal, wyszynk, a dosadnie i jednoznacznie krótko oraz precyzyjnie – mordownie. Przecież miłośnicy małego jasnego, wcale nie przychodzili do swoich krynic, by zaspokoić pragnienie, albo posmakować złocistego, spienionego napoju. Chcieli się dorżnąć, nażłopać, dobić. Przez miasto przetaczały się tabuny spragnionych, poszukujących miejsca, w którym można było żłopać ukochany browar. Pomysł, by wejść do sklepu, położyć na ladzie dwa złote i zabrać zakapslowaną flaszkę, był w odległych o dziesięciolecia latach nierealny. Tak jak np. trafienie szóstki w świętokrzyskiej grze liczbowej „Przepióreczka” czyli regionalnej mutacji kuszącego milionami wygranych złotych „Toto-lotka”. Gdy zebrała się brygada sześciu, siedmiu smakoszy, zaczynało się polowanie na piwo.

U „Łapki”

Najczęściej trutnie zlatywały się do miodu na Krakowską Rogatkę. Do mety u „Łapki”, lokalu, który nie miał ani szyldu, ani nazwy. Miał za za to klientelę kurzącą jednego po drugim „sporta”, popijającą gorzki i wodnisty wyrób określony jako okocim-kryształ, nalewany do kufli prosto z pięćdziesięciolitrowej drewnianej beczki.

Za drewnianą ladą, ozdobioną wystruganą przez stolarza witryną, w której pyszniły się pudełka z biszkoptami i szklane słoje z kolorowymi landrynkami, królował pan Stanisław. W śnieżnobiałym kitlu, z przyklejonym w kąciku ust papierosem „sport”, z kikutem wypalonego już tytoniu. W jednej dłoni trzymał kilka ciężkich kufli, które podsuwał automatycznie pod kran wbitej w drewnianą beczkę pipy dystrybutora. Łokciem drugiej, zakończonej protezą dłoni, obciągniętej brązową rękawiczką, przesuwał kranik, z której pryskała żółta struga piwa.

U „Łapki” (jak bywalcy życzliwie określali właściciela szynku) jak rok długi spotykało się całe miasto. Od uczniów zlokalizowanych w pobliżu kieleckich szkół, przez robotników pobliskiej fabryki marmurów, po inżynierów, palestrę, lekarzy. I oczywiście kibiców, którzy tłoczyli się otwartymi dzień i noc przeszklonymi drzwiami po każdym rozgrywanym na boisku za WDK-iem meczu. U Jędrzejewskiego piwo było zawsze i codziennie. Wino, o handlowej nazwie „Szara reneta” z fabryki w Górze Kalwarii zresztą też. Ale kto by tam wyskakiwał z pieniędzy na wyszukany napój, skoro browar, za zdecydowanie mniejsze pieniądze też potrafił spragnionego sponiewierać.

U pani Zośki

Komu oferta „Łapki” nie podchodziła, zawsze mógł przenieść się na drugą stronę ulicy. I ustawić karnie w kolejce do okienka w blaszanym kiosku, w    którym urzędowała pani Zośka, która matkowała kolejnemu tabunowi spragnionych. Tutaj piwo, oczywiście, że podłe i nie nadające się do spożycia, przez zwykłego, przepraszam za wyrażenie, konsumenta dostarczał browar z Jędrzejowa. Nie wiadomo dlaczego „Zamkowe” albo „Kryształ” mimo wybitej na etykiecie jednoznacznej informacji o składzie eliksiru i przybitym stemplu kontroli technicznej zawsze smakowało inaczej. Mętne, gorzkie, z farfoclami zawiesiny niewiadomego sobie pochodzenia, ale mokre i mocne!

U Kieresa

Ci, którzy na rarytas od Zośki narzekali, wędrowali na chwiejnych nogach przez cały prospekt Marchlewskiego. W stronę osiedla domków jednorodzinnych za Kadzielnią. Tam umościła sobie gniazdo kolejna pijalnia handlowca Kieresa. W stronę czynnego jeszcze kamieniołomu, ku zielonym stokom Stadionu, wataha podążała najczęściej z ocynkowanym wiadrem i własnymi musztardówkami. Albo słoikami po kompocie. Bo u Kieresa naczyń do nalewania złocistego trunku zwykle brakowało, a piwo z beczki można było kupić na miarkę. To znaczy tak na jedno spotkanie z osiem albo lepiej dziesięć litrów, zasiąść jak paniska na stoku wzgórza na biesiadę w plenerze. Do chwili, aż w wiadrze pokaże się dno.

Sporadycznie bywało, że lokal zamykała stalowa sztaba z zardzewiałą kłódą i smakosze mogli tylko oblizać spierzchnięte wargi. Czereda sterczała pod wrotami, przeklinała, spluwała siarczyście. A że spragniona, to ruszała przed siebie. Między chałupami Pakosza, po wydeptanych ścieżkach na łąkach nad Silnicą, na wzgórze z klasztorem na Karczówce. Tylko głupie dwa kilometry na Malików, do „Księdza”. Obywatela, który – podobno – opuścił stan duchowny na rzecz bardziej intratnego zajęcia.

U „Księdza” i przy Piecka

W położonej za miedzami Malikowa pijalni piwem, tym razem z browaru w Warce, delektowali się amatorzy z Niewachlowa, Czarnowa, czasem ze Śródmieścia. Bo ci ostatni bywalcy, z pustym wiadrem drałowali przez całe miasto na wschód. Do pawilonu za Zagórską, przy ulicy Wilhelma Piecka. Tutaj strumień pożądanego jak pocałunek ukochanej złocistego napoju płynął z butelek zapakowanych elegancko w plastykowe, zielone kontenery. Siedmiu spragnionych brało jedną skrzynkę, przysiadywało na parapecie albo rozwalało się malowniczo na wydeptanej trawie. I wlewało w gardło bulgocący płyn.

piwo-kielce
Pijalni piwa, o których mawia się dzisiaj pieszczotliwie i z sentymentem – lokale kultowe – funkcjonowało w Kielcach niewiele.
Fot. archiwum autora

Piwo było dostępne, tylko w tamtych zamierzchłych i  już zapomnianych latach, należało się czasem nachodzić, żeby odszukać swoją krynicę.

Zobacz koniecznie inne teksty o Kielcach autorstwa Ryszarda Biskupa

Autor: Ryszard Biskup
Kielczanin, dziennikarz, fotoreporter, podróżnik, regionalista i historyk. Przez ponad ćwierć wieku związany z dziennikiem „Słowo Ludu”. Laureat kilkudziesięciu dziennikarskich konkursów. Od wielu lat przewodnik turystyczny oraz licencjonowany pilot wycieczek zagranicznych. Autor wielu artykułów naukowych i książek.