Marek Malarz: Kampania przed drugą turą wyborów prezydenckich czymś zaskoczyła politologów?
Witold Sokała: Niespecjalnie. Jest podręcznikowo i bez szczególnych fajerwerków. Mamy to, czego z grubsza można było się spodziewać. I wciąż zbyt mało tematów, merytorycznie związanych z faktycznymi kompetencjami prezydenta, na przykład jako zwierzchnika sił zbrojnych.
Błyskotliwi fachowcy od marketingu i piaru już całkiem emigrowali z partii do biznesu?
Na to wygląda, że na posterunkach pozostali głównie wyrobnicy i amatorzy. I podkręcają emocje wokół tematów zastępczych, bo to mobilizuje elektoraty i polaryzuje postawy, obrzucają się błotem, bo co prawda oficjalnie wszyscy się brzydzą negatywną kampanią, ale z drugiej strony – niestety wiedzą, że jest skuteczna. I mizdrzą się do tych wyborców, których kandydaci odpadli w pierwszej turze. Najczęściej w sposób mało wyrafinowany.
Kto miał na finiszu trudniejsze zadanie, Rafał Trzaskowski, czy Andrzej Duda?
Zdecydowanie Trzaskowski. On musi zdobyć w niedzielę znacznie więcej nowych głosów – a to wymagało wprowadzenia do przekazu nowych rzeczy. Podkreślenia wolnorynkowości, żeby trafić do konserwatywno-liberalnej części wyborców Krzysztofa Bosaka. Ale bez przesady, bo wśród elektoratu Koalicji Obywatelskiej są też ludzie oczekujący, w uproszczeniu, opieki od państwa oraz socjalu. I wielu takich, dla których każdy, nawet drobny gest wykonany w stronę Konfederacji kojarzy się z popieraniem faszyzmu. Ponadto prezydent Warszawy, bywający niegdyś na Paradach Równości, teraz musiał łagodzić wizerunek postępowca i antyklerykała, żeby przyciągnąć tych bardziej zachowawczych i katolickich, którzy w I turze zagłosowali na Szymona Hołownię lub Władysława Kosiniaka-Kamysza. Ale znów nie za bardzo, żeby nie stracić progresywnych wyborców z pierwszej tury, a może jeszcze sięgnąć po bardziej radykalnych, którzy poprzednio zagłosowali na Roberta Biedronia.
Pogodzenie takich sprzeczności wydaje się niewykonalne.
Zgoda. Teoretycznie. Ale w praktyce na korzyść Trzaskowskiego grają dwa elementy. Po pierwsze, ludzie często słyszą to, co chcą usłyszeć, a niewygodną dla siebie część komunikatu puszczają mimo uszu. Po drugie i ważniejsze – największym atutem jest w tym przypadku kontrkandydat. Wielu ludzi ma już tak serdecznie dość Andrzeja Dudy oraz rządów PiS, że zagłosuje na Trzaskowskiego nawet z bardzo mocno zaciśniętymi zębami.
Bez względu na to, co Trzaskowski zrobi i co powie?
Albo czego nie powie. Po prostu, postawią krzyżyk przy „niedudzie”. Rozumiejąc jednocześnie, że kampanijny przekaz Rafała Trzaskowskiego to jedno, jego własne wady drugie, ale dzisiaj najważniejsze i tak jest odbicie Pałacu Prezydenckiego, jako ważny krok do odebrania PiSowi pełni władzy.
A Andrzej Duda? On też wydawał się ostatnio poszukiwać nowych wyborców.
Tak, ale w nieco inny sposób. Rezerwy w elektoracie przegranych kandydatów ma minimalne. Może niewielkie grupki w spadku po Hołowni i Kosiniaku, ale wśród tych wyborców nastroje antypisowskie są jednak bardzo silne.
Trochę więcej miałby do ugrania w elektoracie Konfederacji.
Ale tam, po pierwsze, pamiętają nie zawsze uczciwą kampanię obozu rządzącego przeciw nim, z ciężkimi epitetami jako narzędziem, a po drugie, bywają bardziej radykalni w sprawach np. ochrony życia oraz bardziej nieufni wobec sojuszu z USA. W efekcie, na tym froncie Duda też pewnie niewiele zwojuje, mimo prób, polegających na odkurzeniu resentymentów antyniemieckich i na ponownym zagraniu strachem przed LGBT.
Jego sztab zapewne zdaje sobie sprawę, że to trafia tylko do już wcześniej przekonanych wyborców, i dlatego postawił na inne rozwiązanie.
Tak, postanowił zmobilizować tych, którzy z różnych względów nie wzięli udziału w pierwszej turze. A największe rezerwy są wśród osób najstarszych – tu frekwencja była ostatnio wyraźnie niższa, niż zwykle. Do wzięcia jest przynajmniej milion dodatkowych głosów od osób w wieku 60+.
Stąd ogłaszanie końca epidemii przez premiera Mateusza Morawieckiego?
Oczywiście. To zagrywka rozpaczliwa i ryzykowna, bo przecież ludzie wciąż codziennie umierają na COVID, codziennie mamy nowe zachorowania, a liczba tych przypadków zbytnio nie maleje. Ale dla mniej zorientowanych wyraźny sygnał od szefa rządu może być decydujący – i o ile w pierwszej turze ci seniorzy zostali w domach ze strachu o swoje życie i zdrowie, to tym razem pójdą do urn. I pewnie zagłosują w większości na Dudę, przynajmniej tak kalkulują sztabowcy PiS.
Czyli o wyniku głosowania zdecydują tym razem… niegłosujący?
Owszem. Oni – oraz ci, którzy oddadzą głosy nieważne. Zależy, ilu ich będzie. Jeśli w poszczególnych grupach elektoratu nie nastąpi wyraźnie większa mobilizacja, i jeśli zagłosują z grubsza te same osoby co poprzednio – kluczowe będą przepływy elektoratu przegranych kandydatów. A wielu ich zwolenników odczuwa dziś silną pokusę, by nie poprzeć w drugiej turze ani Dudy, ani Trzaskowskiego.
Jeśli tak uczynią, to wygra Duda, który dysponuje liczniejszym „elektoratem żelaznym”.
Ale jeśli w większości się przełamią, i mimo zrozumiałego rozgoryczenia czy zastrzeżeń merytorycznych pójdą głosować, i jednak oddadzą głos ważny – to zgodnie z tym o czym mówiłem przed chwilą, wesprą raczej Trzaskowskiego. I pewnie dadzą mu zwycięstwo.
I co dalej? Co dla Polski będzie oznaczać sukces Dudy, a co Trzaskowskiego?
Druga kadencja Andrzeja Dudy to chwilowa konsolidacja obozu władzy, kontynuacja kursu w polityce zagranicznej i wewnętrznej, no i pewnie przyspieszenie różnych planowanych zmian: od ograniczenia uprawnień samorządów, poprzez wzięcie pod obcas prywatnych mediów, po dalsze wzmacnianie resortów i służb siłowych. To będzie konieczne, by „utrzymać się w siodle”, kiedy już skutki ewidentnego kryzysu gospodarczego staną się coraz bardziej odczuwalne przez polskie rodziny.
Wygrana Trzaskowskiego, to z kolei wybory na jesieni. O to toczy się ta gra.
Na pewno bardzo skomplikuje plany PiS, sprawi, że rozkaz z Nowogrodzkiej będzie musiał być przekuwany na nowe prawo w drodze żmudnych negocjacji i gier, przecież nie tylko z prezydentem, ale też z poszczególnymi partiami opozycyjnymi, z lewa i z prawa. Wzrośnie więc podmiotowość i Konfederacji, i PSL czy Lewicy. Paradoksalnie, to może poprawić jakość polskiej polityki, uczynić ją mniej łopatologiczną niż ostatnio, a także wymusić choć trochę wyższą jakość podejmowanych decyzji i działań. Tyle, że spadnie komfort życia prezesa Kaczyńskiego…
A wtedy – przyspieszone wybory parlamentarne? I kolejna wygrana PiS…
To prawdopodobne. Jarosław Kaczyński może wtedy zaryzykować taki scenariusz, wychodząc z założenia, że PiS ma być może ostatni moment na obronienie stanu posiadania w parlamencie albo nawet na jego powiększenie, bo opozycja będzie zaskoczona, zbyt zajęta rozliczeniami wewnętrznymi i przegrupowaniami po wyborach prezydenckich.
Ale, im później będą kolejne wybory do Sejmu i Senatu, tym PiS ma mniejsze szanse na dobry wynik. To sprawia, że przyspieszenie może nastąpić w obu wariantach, to znaczy bez względu na wynik niedzielnego głosowania. Pewne sygnały już świadczą, że w obozie władzy taki manewr jest brany pod uwagę. Choćby gorliwe i wiernopoddańcze deklaracje niedawnych dysydentów, takich jak Jarosław Gowin.
Możemy – bez względu na ostateczny wynik – już dziś powiedzieć, czy polska demokracja na tej kampanii zyskała, czy straciła?
Niestety, straciła. Jakość kampanii była fatalna, także w wykonaniu obu tych kandydatów, z których zostanie wyłoniony ostateczny zwycięzca. W imię doraźnych potrzeb taktycznych zostały pogłębione podziały w społeczeństwie, obudzone różne upiory, i będziemy się z tym musieli zmagać jeszcze długo. Spadło zapewne zaufanie do głównych mediów, z których wiele – zwłaszcza te zwane „publicznymi” – już jawnie i ostentacyjnie przyjęło rolę politycznych pałkarzy.
Zyskał natomiast duopol dwóch partii.
POPiS. Układ moim zdaniem fatalny dla Polski, dwóch obozów wzajemnie karmiących się nienawiścią do przeciwnika. A ta nienawiść zwalnia jednych i drugich od troski o dobre rządzenie, bo większość Polaków zostaje zmuszona do wyboru „mniejszego zła” zamiast choćby maleńkiego „dobra”. W tym układzie mniej ważne, że ktoś jest łajdak, idiota i złodziej, grunt, że jest z właściwego plemienia.
I znów ludzie pójdą głosować nie „za” lecz „przeciw”. I będą wybierać w ich mniemaniu „mniejsze zło”.
Pozostając z nadzieją, że to po raz ostatni. Ale wiadomo, co się mawia o nadziei…
Rozmawiali:
dr Witold Sokała, zastępca dyrektora Instytutu Stosunków Międzynarodowych i Polityk Publicznych UJK, przewodniczący Rady i analityk Fundacji Po.Int, ekspert i publicysta „Nowej Konfederacji”. Współpracuje z „2 tygodnikiem kieleckim” praktycznie od początku istnienia gazety.
Marek Malarz, dziennikarz, właściciel Agencji Dziennikarsko Reklamowej Limap. Twórca i swego czasu redaktor naczelny 2 tygodnika kieleckiego. Przed laty pracował, m.in. w Gazecie Wyborczej, Słowie Ludu, AGB Metro, Życiu. Współpracował/uje z dużymi kieleckimi i warszawskimi firmami. Wiceprezes Stowarzyszenia Sport CK.